skpt.warszawa@gmail.com

Kartka z Kalendarza

styczeń 2021

Nie tak znów dawno, bo w lipcu 2012 roku na portalach plotkarskich pokazywano mnóstwo zdjęć z pogrzebu Andrzeja Łapickiego. Oczywiście w centrum uwagi była jego o dwa pokolenia młodsza żona, ale na wielu zdjęciach widać również mocno starszego pana w ciemnych okularach. To żyjący jeszcze do dziś, choć urodzony w 1919 roku, Stanisław Wyganowski, bliski przyjaciel aktora. Dlaczego o nim piszemy? Właśnie dziś przypada 25. rocznica wyboru Wyganowskiego na Prezydenta Warszawy. A w zasadzie rocznica mianowania go Prezydentem przez premiera Mazowieckiego, ponieważ wówczas, a i długo potem, nie było jeszcze bezpośrednich wyborów na to stanowisko. Ba, nie było wtedy jeszcze wyborów samorządowych - pierwsze, ale tylko na poziomie rad miast/gmin odbyły się dopiero w maju 1990. Wyganowski był zatem pierwszym prezydentem Warszawy okresu transformacji, a zadania, które przed nim stały były bardzo skomplikowane. Zapewne dlatego też prezydentem został właśnie Wyganowski, który od roku 1950 był związany zawodowo z Warszawą jako urbanista, architekt przestrzeni, pracownik naukowy. Był on osobą "odpowiednią" również w nowym układzie politycznym - miał AKowską i powstańczą przeszłość, a politycznie blisko mu było do obozu przyszłego prezydenta Wałęsy. Co do jego prezydentury, oddajmy głos stronie um.warszawa.pl, na której napisano: "Obejmując stanowisko Prezydenta w początkowym okresie transformacji ustrojowej, w momencie kształtowania autentycznego samorządu terytorialnego, Stanisław Wyganowski określił najpilniejsze długofalowe zadania stojące przed Stolicą w okresie przełomu. Zorganizował Urząd Miasta Stołecznego Warszawy, nakreślił wizję rozwoju Miasta. Dzięki niemu udało się stworzyć odpowiedni klimat dla Warszawy i realizacji warszawskich projektów, a zadanie to było wyjątkowo trudne wobec politycznych sporów, konfliktów i dyskusji, dotyczących ustroju Stolicy.

Można powiedzieć, że przypada nam dziś rocznica całkiem oryginalna, bo składająca się z samych jedynek. Dokładnie bowiem 111 lat temu, 27 stycznia 1904 r., zmarł protoplasta słynnego rodu warszawskich ogrodników - Piotr Hoser I. Jak zapewne Państwo podejrzewacie, nazwisko mówi nam dużo o przodkach dzisiejszego bohatera. Piotr wywodził z Czech, zaś jego korzenie sięgają jeszcze dalej na zachód, aż do Norymbergi. W 1844 r., mając 26 lat, przyjechał do Warszawy. Pomimo młodego wieku otrzymał posadę ogrodnika w stołecznym Ogrodzie Saskim, największym warszawskim parku. Wcześniejsze doświadczenia, jakie zdobył w ogrodnictwie w Pradze oraz Wiedniu zaowocowały szybką karierą Piotra. Za jego namową zbudowano w Ogrodzie Saskim cieplarnię, w której rozpoczęto hodowlę niespotykanych wcześniej odmian egzotycznych roślin i kwiatów. Natomiast w samym ogrodzie pojawiły się nowe odmiany krzewów i drzew. Szeroka oferta - 150 odmian róż i 28 odmian rododendronów (różanecznik) - okazała się kluczem do sukcesu. A dla Piotra I była drogą do awansu. W dwa lata po tym, gdy zaczął pracę, został głównym ogrodnikiem w Ogrodzie Saskim. Piotr Hoser w 1849 r. zakupił parcelę przy Al. Jerozolimskich, która ciągnęła się aż do ul. Marszałkowskiej, a w dawnej odlewni Moritza zakłada pierwszą szklarnie. Jednocześnie do pomocy ściąga on dwóch swoich braci Pawła i Wincentego, tworząc firmę "Bracia Hoser". Firma rozwija się bardzo dobrze i kupuje kolejne nieruchomości w Rakowcu, a później w Żbikowie. Szybko rodzinny interes wyrasta na najlepszą szkółkę w całym Królestwie Polskim. Piotr Hoser bierze czynny udział w życiu Warszawy i jest współtwórcą Towarzystwa Ogrodniczego Warszawskiego. Renoma Piotra Hosera spowodowała, iż Bolesław Prus

W lipcu 1963 roku w stolicy Socjalistycznej Republiki Macedonii, Skopju, zaczęły dziwnie się zachowywać psy, koty i inne zwierzęta; te, które miały swobodę,uciekły z miasta, te trzymane w domach okazywały zaniepokojenie, wyły i były nieposłuszne. Ta dziwna rzecz zwiastowała jedną z największych klęsk żywiołowych, która zdarzyła się w Europie w II poł. XX w. O godzinie 5:19 26 lipca 1963 roku pod doliną rzeki Wardar zatrzęsła się ziemia. Trzęsienie oceniono na ponad 6 stopni w skali Richtera i spowodowało ono zniszczenie ok. 75% miasta. Miasta zbudowanego w wielu miejscach jeszcze w średniowieczu lub za panowania osmańskiego, co zdecydowanie ułatwiło trzęsieniu niszczycielską pracę. Tragedia Skopja (choć liczby bezwzględne nie są tak brutalne, mówi się o 1100 zabitych, 4000 rannych i 100000 osób bez dachu nad głową) poruszyła całą społeczność międzynarodową i poza doraźną pomocą ONZ postanowiła pomóc w odbudowie miasta. Rozpisany w 1963 roku konkurs na odbudowę centrum Skopja wygrali architekci z Polski, Stanisław Jankowski, współautor MDM i trasy W-Z oraz nasz dzisiejszy bohater, Adolf Ciborowski, którego rocznicę śmierci dziś obchodzimy. Urodzony w 1919 roku i wykształcony, podobnie jak jego koledzy, w czasie wojny na kompletach lub tuż po niej, Ciborowski bardzo szybko został gwiazdą polskiej urbanistyki. Opracowywał plany nowych osiedli (zwłaszcza Zespołów Osiedli Robotniczych), był głównym urbanistą Szczecina, a w latach 1956-64 - Warszawy. Właśnie z tego stanowiska udał się do Skopja, gdzie opracował wraz ze swoim kolegą nową koncepcję centrum Skopja, opartą o założenia architektury postcorbusierowskiej i przede wszystkim użytkowej. Urodę Skopja po odbudowie zwykle ocenia się negatywnie, ale, jak w każdym przypadku, nie należy

Chcąc sobie zaskarbić życzliwość mieszczan nowego miasta królewskiego, jakim stała się przyłączona do Polski wraz z Mazowszem Warszawa, Zygmunt Stary wydał przywilej o nie akceptowaniu Żydów na terenie miasta (Privilegium de non tolerandis Judaeis). Zgodnie z jego treścią społeczność żydowska miała po wsze czasy zakaz osiedlania się w granicach miasta. Przeważały bardziej względy ekonomiczne niż religijne. Żydowscy rzemieślnicy, nie zrzeszeni w cechach, stanowili niekontrolowaną konkurencję dla mistrzów cechowych, a kupcy chrześcijańscy pragnęli pozbyć się konkurencji kupców żydowskich. Oskarżenia przedstawiane królowi były jednak przyziemne – złodziejstwo, szkodnictwo, wrogość wobec chrześcijan etc. Żydzi z miasta się wynieśli, po prawdzie, niezbyt daleko, ale jednak. Wprawdzie kolejni władcy przywilej potwierdzali, ale z czasem okazało się, że Żydzi są potrzebni, zwłaszcza podczas dużych zjazdów szlachty podczas sejmów. Przywilej nadal obowiązywał, ale dopuszczano pobyt żydowskich kupców i rzemieślników na terenie miasta podczas obrad sejmowych. Zdarzało się, że przymykano oko na ich obecność między sejmami. Wprawdzie Warszawa od czasów Zygmunta Starego nieco się rozrosła, ale jej rozwój hamowało otaczające ją dwadzieścia sześć prywatnych miasteczek zwanych jurydykami. Wprawdzie Żydzi nie powinni również osiedlać się w jurydykach, ale prawo działało na tyle powoli, że stawało się nieskuteczne. Tym bardziej, że obecność starozakonnych była na rękę właścicielom miasteczek – przynosili dochód tym, którzy użyczyli im miejsca zamieszkania. Jednym z takich miasteczek była długa i wąska jurydyka Bożydar-Kałęczyn, rozciągająca się mniej więcej, że przyjmiemy współczesne punkty orientacyjne, od początku wiaduktu Mostu Poniatowskiego, do Placu Zawiszy. Należała wówczas do Augusta Sułkowskiego. Tenże August Sułkowski zdecydował się wydać zgodę na utworzenie na terenie miasteczka żydowskiej osady o nazwie Nowa

W 1909 roku, Arnold Szyfman, dwudziestosiedmioletni doktor filozofii bez grosza przy duszy, wpadł na pomysł biznesu. Chciał otworzyć pierwszy w Warszawie prywatny teatr. Biznes ten, jak to wszystkie projekty kulturalne, nie był postrzegany jako kura znosząca złote jaja, szczególnie w momencie, w którym teatry rządowe przynosiły straty. Szyfman jednak zawzięcie dążył do zrealizowania swojego planu. Zanim przyszło do rozpoczęcia budowy teatru, który miał stanąć przy ulicy Karasia (gdzie stoi do dzisiaj), Szyfman udał się w podróż po Europie. Celem tej podróży było przyjrzenie się temu jak na zachodzie budowane są nowoczesne teatry. Szyfman nie pojechał tam sam. Wziął ze sobą architekta, Czesława Przybylskiego, który później był odpowiedzialny za projekt i budowę teatru. Misja się powiodła. Jak pisała ówczesna prasa, Teatr Polski był „czymś przewrotowym w naszych stosunkach teatralnych”. Nowoczesny budynek był nowocześnie wyposażony: m.in. w zaawansowaną instalację elektryczną i obrotową scenę. Teatr Polski (bo taką nazwę dostała placówka) otwarto 29 stycznia 1913 roku. Pierwszym wystawianym spektaklem był "Irydion" na podstawie dramatu Zygmunta Krasińskiego. Szyfman nie deklarował jaki program będzie miał teatr. Chciał stać w kontrze do teatrów rządowych, mieć ciekawszy i żywszy repertuar, który będzie czerpał z dorobku klasycznego dramatu. Wkrótce Teatr Polski zyskał rangę pierwszej sceny w kraju. Do dziś tej rangi raczej nie utrzymał, chociaż dalej repertuar jest raczej klasyczny. Jednak recenzja teatralna nie leży w naszych kompetencjach, dlatego pozostawimy ten temat w tym właśnie miejscu. Ilustracja: architektura.info

Jeśli miałoby się wybrać okres w historii warszawskiej architektury, który nie wyróżniał się absolutnie niczym innowacyjnym, a charakteryzował się jedynie kopiowaniem tego, co już kiedyś wymyślono, druga połowa XIX w. miałaby spore szanse na pierwszą nagrodę. Był to - stety lub nie - również okres, gdy Warszawa przeżywała boom budowlany i kiedy powstało chyba najwięcej realizacji w miejscu, które dziś jest ścisłym śródmieściem. Pośród wielu spełniających się wtedy architektów, największy wpływ na wygląd Warszawy w tym czasie miał chyba Henryk Marconi. Ten włoskiego pochodzenia architekt spod swoich skrzydeł wypuszczał nie tylko rozmaitych swoich potomków i krewnych, ale i niespokrewnionych ze sobą uczniów. Jednym z nich był nasz dzisiejszy bohater, zmarły 21 stycznia 1899 roku Edward Cichocki. Co najmniej trzy jego projekty zostały wcielone w życie i do dziś zdobią (choć zdania na ten temat są podzielone) Warszawę. Jednym z nich jest wzniesiona przy Krakowskim Przedmieściu Resursa Obywatelska, utrzymana w stylu neobarokowym oraz neoromański kościół św. Augustyna przy Nowolipkach. Ciekawy jest trzeci projekt. Ponieważ Cichocki brał udział w remoncie Kolumny Zygmunta (tym, który polegał na wymianie jej trzonu), to drewno użyte przy remoncie wykorzystał do budowy kaplicy św. Wincentego a Paulo na cmentarzu Bródnowskim. Jedna z realizacji - wzniesiony wspólnie z Józefem Piusem Dziekońskim kościół na Koszykach - nie przetrwał wojny i został odbudowany w zupełnie innym stylu, więc on dziś ilustruje nasz wpis. Ciężko scharakteryzować twórczość Cichockiego. Jego dzieła, podobnie jak jemu współczesnych, charakteryzuje przede wszystkim konserwatywne podejście do architektury. Jak pisze M. Pszczółkowski (a ja się z nim zgadzam), cała architektura b. zaboru

"Ten kapłan, szerzący religię obywatelską i patriotyzm, uczący cnót publicznych nie z ambony, ale ze swych książek, które są jakby płomiennymi kazaniami, ten wysoki urzędnik, używający władzy i wpływów wyłącznie na podnoszenie dobrobytu i oświaty narodu, ten właściciel dóbr, rozdający je swoim poddanym; ten bogacz, uczęszczający na najtańsze miejsce do teatru, mieszkający w ubogich pokoikach i odziany tak nędznie, że strażnik komory pobił «radcę stanu» w przekonaniu, iż złapał w niedozwolonym miejscu włóczęgę; ten zacny człowiek, gorący patriota, wielki filantrop, spoczywający w śnie wiecznym pod skromnym pomniczkiem przy kościele na Bielanach jest w naszych dziejach postacią posągową, chociaż dotąd bez posągu." Być może część naszych Czytelników domyśliła się już o kim dziś piszemy przeczytawszy opis postaci autorstwa Aleksandra Świętochowskiego. Mowa o Stanisławie Staszicu, który 189 lat temu, 20 stycznia 1826 r. zmarł w Warszawie. Jak widać z przywołanego opisu tej postaci, Staszic łączył w sobie w harmonijny sposób sprzeczności. Z jednej strony był księdzem, który jednak był przez całe swoje życie antyklerykałem i deistą, o ile nawet nie ateistą. Z drugiej strony był naukowcem, pionierem polskiej geologii oraz twórcą wielkiego dzieła "O ziemiorództwie Karpatów i innych gór i równin Polski". Był też wspaniałym organizatorem tworząc Hrubieszowskie Towarzystwo Rolnicze, które było czymś na kształt spółdzielni organizującej nie tylko życie gospodarcze, ale również kulturalne. Zmysł do interesów oraz szczęście na wiedeńskiej giełdzie dały Stanisławowi Staszicowi nie tylko niezależność finansową, ale i zamożność. Mógł dzięki temu czynnie zaangażować się w życie warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, którego był nie tylko prezesem, ale i dobrodziejem. W

Czy zdarzyło się Państwu krokiem dziarskim lub spacerowym przemierzać w poprzek plac Powstańców Warszawy? Zdarzają się jednak osoby, które takiej możliwości były lub są pozbawione. Na przykład Bolesław Prus po placu Powstańców przechadzać się nie mógł, bo za jego życia plac nosił nazwę placu Wareckiego, a gdyby zdecydował się na przemarsz środkiem placu Wareckiego, to od wyjścia nań powstrzymałaby go agorafobia, na którą cierpiał. Agorafobia czyli lęk przed otwartą przestrzenią. Agorafobia nie była jedyną dolegliwością pisarza. Będąc już w wieku słusznym, miał ponoć mawiać do przyjaciół: - Jeśli po śmierci ktoś zdecyduje się postawić mi pomnik, to niech ustawią mnie nisko, bo ja boje się wysokości. Bardzo możliwe, że tę prośbę Prusa usłyszała ponad sto pięćdziesiąt lat później Anna Kamieńska-Łapińska, gdy projektowała jego upamiętnienie. Pomnik, odsłonięty 15 stycznia 1977 roku przy Krakowskim Przedmieściu, pozbawiony jest wysokiego cokołu. Z pewnej odległości można odnieść wrażenie, że zamyślony Prus stoi bezpośrednio na ziemi. Projekt do realizacji wybierano w drodze konkursu. Zbiórkę materiałów wtórnych, potrzebnych do wykonania odlewu, prowadzono na antenie Polskiego Radia z wykorzystaniem popularnej audycji „Matysiakowie”. Odlew wykonała Spółdzielnia Brąz Dekoracyjny, czyli dawny zakład braci Łopieńskich. Pisarz z pomnika wygląda jakby tylko na chwilę zatrzymał się podczas swojego codziennego spaceru. W czasie swoich stałych wędrówek ulicami Warszawy (ale bez wychodzenia na środek placów) Prus zbierał materiały do swoich „Kronik cotygodniowych” drukowanych na łamach Kurjera Warszawskiego w latach 1875-1882 i 1883-1887. W tym miejscu, gdzie przerwę w spacerze zrobił pomnikowy Bolesław Prus, stała kamienica, w której mieściła się redakcja tej gazety. A gdzie pisarz pójdzie dalej? Może w kierunku kamienicy

14 stycznia 1936 roku w taksówce odwożącej go po zajęciach na Wydziale Architektury PW ataku serca dostał, i w jego konsekwencji przedwcześnie zmarł, Czesław Przybylski, jeden z wybitniejszych przedstawicieli architektury wczesnego dwudziestolecia międzywojennego. Wyedukowany na Politechnice Warszawskiej i na Zachodzie Przybylski był przedstawicielem nurtu, który przez historyków architektury określany jest jako monumentalny neoklasycyzm, czasem opatrywany jeszcze frazą "z elementami modernizmu". Reprezentował on nurt w myśl którego budynki miały być masywne, ale formowane w tradycyjny sposób, dość bogato dekorowane klasycystycznymi elementami (kolumny, pilastry, tympanony) przy jednoczesnym stosowaniu nowoczesnych rozwiązań konstrukcyjnych. Projektowane w ten sposób budynki były zwykle przeznaczane na siedziby instytucji państwowych czy kulturalnych (takich jak teatry). Architektura ta była bowiem nie tylko monumentalna, ale też dość konserwatywna, dalece bardziej niż projekty "monumentalnych funkcjonalistów", stylistyką nawiązujące raczej do bombastycznych realizacji włoskich czy niemieckich. Dlatego też wśród warszawskich realizacji Przybylskiego znajdziemy Kamienicę Banków Spółdzielczych przy Kopernika 30 (1910), Teatr Polski przy Karasia (1911), nieistniejące już Ministerstwo Spraw Wojskowych przy 6 sierpnia (1923), Państwowy Zakład Higieny przy Chocimskiej (1924), Pawilon Chemii PW (1929), "Dom Bez Kantów" (1933), Komendę Garnizonu Warszawskiego przy Karaszewskiego (1935). Jak widać w nich wszystkich możemy znaleźć cechy wspólne, wymienione powyżej. Paradoksalnie, Przybylskiemu pamięta się najbardziej ostatni, niezrealizowany do końca projekt - warszawski Dworzec Główny, rozpoczęty w roku 1936 już po śmierci architekta. Jest on zwiastunem czegoś, co w twórczości Przybylskiego z powodu śmierci nie nastąpiło, mianowicie przeorientowania się na architekturę funkcjonalistyczną. Na początku lat 30. Przybylski zawiesił nawet wykłady na WA PW aby "zobaczyć co się dzieje" i zmienić upodobania. Efektem był projekt

18 stycznia 1887 roku w Odessie urodził się chłopiec, który w przyszłości miał znacznie wpłynąć na kształt miasta, w którym zmarł - Warszawy. Tadeusz Tołwiński, gdy tylko uzyskał maturę, w 1905 roku rozpoczął studia architektoniczne w Karlsruhe, specjalizując się w dziedzinie urbanistyki. Ukończywszy studia i otrzymawszy uprawnienia architektoniczne w Instytucie Inżynierów Cywilnych w Petersburgu, Tołwiński rozpoczął pracę w Warszawie. Już dwa lata po przybyciu do naszego miasta stał się jednym z organizatorów Politechniki Warszawskiej, a w niej Wydziału Architektury. Tołwiński zaprojektował gmach Muzeum Narodowego w Warszawie, kilka koncepcji miast-ogrodów, między innymi Ząbek i Podkowy Leśnej, ale też budynek bardzo ważny dla autorki tego wpisu, czyli gmach Państwowego Gimnazjum im. Stefana Batorego, dzisiaj Gimnazjum i Liceum tego samego imienia przy Myśliwieckiej 6. Stworzył plan regulacji Warszawy z 1916 roku, ale też współprojektował centralny punkt Żoliborza - plac Wilsona. Przez cały ten czas pracował również na Politechnice, gdzie całkiem szybko awansował. Już w 1920 roku został mianowany profesorem nadzwyczajnym, by w maju 1934 stać się profesorem zwyczajnym. Był również czynnym członkiem Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości w dziale konserwacji. Większość aktywności zawodowej Tołwińskiego przypada na czas przed Drugą Wojną Światową. W wieku 64 lat, 13 stycznia 1951 roku zmarł. Jest pochowany na Starych Powązkach. Ilustracja: Stowarzyszenie Polskich Architektów Krajobrazu

Od czasu do czasu ludziom zdarza się podjąć decyzję o legalizacji swojego związku. Jeśli już taką decyzję podejmą, zależy im, żeby ceremonia była wystawna. A gdy żeni się podkanclerzy koronny, nie może obejść się bez fajerwerków. 12 stycznia 1578 roku Jan Zamoyski wziął za żonę Krystynę Radziwiłłównę. Ślub odbył się w należącym do Anny Jagiellonki pałacu w, ówcześnie podwarszawskim, Jazdowie. W wypadku ślubu Jana Zamoyskiego nie można było spodziewać się skromnej uroczystości. Szczególnie pamiętając jakich Zamoyski miał pracodawców i przyjaciół. Wśród gości nie mogło zabraknąć króla, Stefana Batorego z małżonką, Anną Jagiellonką. Dlatego też, na życzenie pana młodego, Jan Kochanowski napisał dramat, który miał na celu uświetnić ten głośny ślub. Kochanowski świadomy listy gości postanowił wykorzystać obecność króla, żeby przekazać mu i wielu innym nobliwym postaciom zgromadzonym w sali Zamku Ujazdowskiego swoje zdanie odnoszące się do współczesnej polityki Królestwa. W czasie ślubu Zamoyskich miała miejsce prapremiera osadzonej w czasach antycznych sztuki „Odprawy posłów greckich”. Sztuka powstawała pod mecenatem i na zlecenie Zamoyskiego, a wystawiona po raz pierwszy została na kilka miesięcy przed sejmem, w czasie którego miało odbyć się głosowanie nad podatkami na wojnę z Rosją. Dlatego też przez długi czas badacze widzieli w „Odprawie…” ogromną ingerencję zleceniodawcy w polityczny wydźwięk tekstu dramatu. Jednak obecnie teza taka jest odrzucana, gdyż poglądy wyrażane w „Odprawie posłów greckich” w całości zgodne są z tymi, które reprezentował sam Kochanowski. Ilustracja: wikimedia.org

„Korzenie miasta” – tomy z tej serii należą do kanonu lektur varsavianistów. Ich autor, Jerzy Kasprzycki urodził się w roku 1930. Jako 19 latek rozpoczął współpracę z Życiem Warszawy. Przez ponad trzydzieści lat, od roku 1965, warszawiacy mogli obserwować, jak znika dawna Warszawa, czytając felietony opatrzone wspólnym tytułem „Pożegnania warszawskie”. „Warszawa jest tym niezwykłym miastem, w którym kawałek zmurszałego muru, secesyjna fasada, zardzewiała latarnia sprzed kilkudziesięciu zaledwie – lub: aż! – lat mają cenę zabytku. Najczęściej nie są to żadne dzieła sztuki ani pomniki architektury. Mówią jednak o ludziach, o czasach, o wydarzeniach. Skłaniają nas do przypomnień, porównań, refleksji, a często zadumy.” Tak brzmiał wstęp do jednego z trzech książkowych wydań „Pożegnań warszawskich ”. Jerzy Kasprzycki jest autorem również innych publikacji poświęconych Warszawie, ale chyba pracą życia okazało się pięć tomów serii „Korzenie miasta - Warszawskie pożegnania”. Wielokrotnie nagradzano go za działalność badawczą i publicystyczną: nagrodą m.st. Warszawy, nagrodą Towarzystwa Przyjaciół Warszawy czy nagrodą KLIO. Mało znanym epizodem z życia Kasprzyckiego jest współpraca z Polską Kroniką Filmową, dla której, w latach sześćdziesiątych, pisał komentarze. Pisał również scenariusze do filmów dokumentalnych, między innymi „Gdzieś w Warszawie”, „Dzień w Turoszowie”. W roku 1985 był konsultantem do spraw warszawskich filmu „Dziewczęta z Nowolipek”. Zmarł dokładnie 9 stycznia 2001 roku, w Warszawie, pochowany jest na cmentarzu w Pyrach.

We wrześniu pisaliśmy o śmierci Bogusława Leszczyńskiego w 1659 roku, a dzisiaj wspomnimy wydarzenie, dzięki któremu ten magnat z Wielkopolski na stałe zapisał się w historii Warszawy. Trzeba jednak wspomnieć, iż udział w nim miał również jego wuj, kasztelan gnieźnieński Jan Leszczyński. Obydwaj 8 stycznia 1648 r. na zakupionej od miasta Stara Warszawa podłużnej roli założyli prywatne miasto - jurydykę Leszno. Ród Leszczyńskich stanowił odbicie przemian, jakie zachodziły w tym czasie w Rzeczpospolitej. Z jednej strony mamy do czynienia z osobami uzyskującymi wysokie stanowiska w polskim episkopacie, z tytułem prymasa włącznie, jak Wacław Leszczyński, z drugiej zaś strony mamy "papieża kalwinów" - Rafała Leszczyńskiego. Jak już o tym pisaliśmy wcześniej, Bogusław Leszczyński ułatwiając sobie karierę polityczną zdecydował się na konwersję na katolicyzm, lecz nigdy nie zapomniał o swoich dawnych braciach. Ponieważ jurydyki były prywatnymi miastami, to ich właściciele ustalali, jakie prawa będą w nich obowiązywały. Leszczyńscy zadbali, aby w przeciwieństwie do Starej i Nowej Warszawy dysydenci mieli zapewnioną wolność wyznania. Spowodowało to szybki napływ na Leszno dużej ilości ewangelickich rzemieślników oraz rozwój protestanckiej wspólnoty. Jurydyka rozciągała się od okolic ulicy Żelaznej, aż do Pl. Bankowego, zaś jej nazwa zaczęła być identyfikowana z jej główną ulicą. Obecnie pokrywa się ona z Aleją "Solidarności". Pod numerem hipotecznym 722 znajdował się ratusz Leszna. Prezentowana (za wczorajidzis.blogspot.com) dziś rycina Zygmunta Vogla ukazuje ten właśnie budynek około roku 1785. Ratusz stracił w początku XIX wieku swoją wieżę, zaś najprawdopodobniej w początkach XX w. jego mury użyto przy budowie kamienicy, która nie przetrwała II wojny światowej.

Historia, o której dziś opowiemy, wcale nie musiała się wydarzyć 7 stycznia 1569. Co więcej, wcale nie musiała się wydarzyć. Ale jest malownicza. Otóż król Zygmunt August po śmierci swojej drugiej żony, Barbary Radziwiłłówny, popadł w melancholię i zaburzenia psychiczne. Kolejnej żony, Katarzyny, nie kochał, zdrowie mu bardzo nie dopisywało (zapewne zresztą wspomniane melancholia i zaburzenia wynikały z syfilisu, na który cierpiał), i z przekazów jemu współczesnych wynika, że zajmował się głównie wiedzą ezoteryczną i tego typu głupotami. No i tu dochodzimy do naszej legendy, czyli wywołania ducha Barbary Radziwiłłówny. W wersji "kanonicznej" ducha wywołał mistrz Twardowski na Wawelu w roku 1551. Ale istnieje również inna wersja wydarzeń. Podaje ją Jan Giza, mieszczanin warszawski, wg którego ducha wywołano 7 stycznia 1569 roku na Zamku w Warszawie, bez obecności Twardowskiego, a z "pomocą" czarownicy z Błonia, która wcześniej leczyła króla z różnych dolegliwości. Ponieważ miała wpływ na króla, z łatwością przyszło jej podsunąć Zygmuntowi Augustowi myśl o możliwości wywołania ducha Barbary; udzieliła też królowi wskazówek, co powinien czynić. Zaleciła więc post jednodniowy i podała parę zaklęć, które trzeba było wymówić o północy w komnacie oświetlonej jedną tylko świecą. Król postanowił dokonać inwokacji na Zamku w nocy z 7 na 8 stycznia 1569. 4 stycznia wszystko już było przygotowane. W pokoju innego królewskiego sługi, Grota, leżały suknie dokładnie skopiowane według tych, które nosiła królowa Barbara, nasmarowano zawiasy drzwi prowadzących do komnaty, w której miał się odbyć niesamowity obrzęd. Rolę Barbary miała odegrać jedna z zakonnic przebywająca u Panien Bernardynek, Barbara Giżanka, dawno już poinformowana o

O wydarzeniach ostatnich lat, zwłaszcza uwikłanych w politykę (a cóż dziś nie jest w nią zaplątane?!), nie jest łatwo pisać. Jednak z kronikarskiego obowiązku wspomnimy, że dokładnie siedem lat temu rozpoczął się najkrótszy pontyfikat biskupi w dziejach diecezji warszawskiej, trwający dokładnie jeden dzień. 5 stycznia 2007 roku o godz. 16:00 biskup płocki Stanisław Wielgus w pałacu Arcybiskupim (Borchów) objął kanonicznie archidiecezję warszawską. Natychmiast też złożył rezygnację z tego stanowiska, która została przyjęta przez Stolicę Apostolską z datą 6 stycznia. Informację tę ogłoszono w dniu planowanego ingresu do katedry warszawskiej, 7 stycznia. Jak do tego doszło? Wielgus został mianowany na stanowisko 6 grudnia 2006 roku. Niedługo potem "Gazeta Polska" opublikowała artykuł, w którym oskarżyła biskupa o współpracę ze służbami specjalnymi PRL. Artykuł nie był bogaty w materiał dowodowy, jednak sprawa nabrała rozgłosu. Biskup zdecydowanie wszelkim oskarżeniom zaprzeczał, potwierdzając jedynie podpisanie standardowej lojalki przed wyjazdem zagranicznym. W obronie hierarchy stanęło wiele wpływowych osób, na czele z prymasem i senatem KUL, którego Wielgus był wieloletnim rektorem. Na początku stycznia sprawą zajęła się jednak Kościelna Komisja Historyczna, która sprawdziła "teczkę" biskupa w IPN. Jej oraz Rzecznika Praw Obywatelskich ustalenia były dla Stanisława Wielgusa niekorzystne - w świetle dokumentów w latach '70 był on świadomym współpracownikiem SB. W dniu objęcia archidiecezji bp Wielgus wyraził skruchę zarówno za zarzucane mu czyny, jak i wypieranie się ich w ostatnich dniach. Dlatego też, jak pisaliśmy wcześniej, złożył rezygnację z urzędu, Stolica Apostolska zaś mianowała go tytularnym arcybiskupem Viminacium, rzymskiego miasta w dzisiejszej Serbii. Hierarcha został zaś rezydentem przy diecezji lubelskiej. Do tej pory

Można powiedzieć, że się wyszło na swoim interesie jak Zabłocki na mydle. Jednak z tego niefortunnego biznesu znany jest Cyprian, urodzony równo czterdzieści lat później niż ten, który dzisiaj obchodziłby swoje dwieście siedemdziesiąte trzecie urodziny, gdyby tylko człowiek mógł takiego wieku dożyć. Mowa tu o Franciszku Zabłockim, postaci o wielu talentach, głównie związanych z pisaniem. Pisał komedie, wiersz, eseje, był tłumaczem. Należał również do loży masońskiej. Po upadku Rzeczypospolitej został księdzem (za młodu był jezuickim nowicjuszem). Zabłocki angażował się w działania Komisji Edukacji Narodowej. W czasie Sejmu Czteroletniego pisał satyry i pamflety na przeciwników reform. Był jawnym zwolennikiem Stronnictwa Patriotycznego i oczywiście stałym uczestnikiem Obiadów Czwartkowych. Kiedy okazało się, że ostatnią możliwą drogą do osiągnięcia sukcesu jest walka, wziął udział w powstaniu kościuszkowskim. Ale jego działalność była nie tylko działalnością polityczną. Włożył ogromny wysiłek w reformowanie i rozwój polskiego Teatru Narodowego. Napisał ponad 50 komedii w formie nawiązujących do dramaturgii francuskiej (co w tym okresie było rzeczą nagminną), ale w treści widać było dużo polskich problemów i polskiej obyczajowości. Za komedię "Zabobonnik", atakującą sarmatyzm i ciemnotę, został nagrodzony przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego medalem Merentibus. Inny jego dramat "Fircyk w zalotach" jest jedną z klasycznych komedii w polskiej dramaturgii. Ilustracja za wikimedia.org.

You don't have permission to register