opis

skpt.warszawa@gmail.com

Kartka z Kalendarza

Styczeń 2019

Miały zagrać Perfect, Maanaam, Wilki i Myslovitz, a całość miał zwieńczyć pokaz fajerwerków na rozgwieżdżonym sierpniowym niebie ciepłego zapewne wieczoru dnia 27 sierpnia 2011 roku. W ostateczności grały Voo Voo, Haydamaky, Zakopower, Coma, T,Love i Lady Pank, a podczas pokazu fajerwerków zgromadzeni pewnie nieźle zmarzli, jako że temperatura w tym czasie dochodziła nocami do -25 stopni. A koncert odbył się ostatecznie 29 stycznia 2012 roku i uświetnił uroczystość oficjalnego otwarcia Stadionu Narodowego - głównej inwestycji związanej z przyznaniem Polsce prawa do współorganizacji Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej. Powodem opóźnienia koncertu inauguracyjnego były

Dziś wspominamy wydarzenie, które pozostawiło po sobie dokument, który można bezsprzecznie uznać za jedne z najważniejszych w dziejach świata. Rzecz działa się oczywiście w Warszawie 28 stycznia 1573 r. Na Zamku Królewskim, w Izbie Poselskiej uchwalono tzw.: konfederację warszawską. Podpisy pod nią złożyło 98 osób, lecz tylko jeden biskup: Franciszek Krasiński przewodzący krakowskiemu kościołowi. Zabrakło jednak pod tekstem podpisu najważniejszej osoby w Rzeczpospolitej, interreksa Jakuba Uchańskiego, czym starano się podważyć ważność aktu. Nadto na sejmikach sprawozdawczych niezadowolona szlachta katolicka podnosiła, że posłowie przekroczyli swoje uprawnienia, gdyż mieli uprawnienia zaledwie do ustalenia kwestii związanych z wyborem nowego władcy. Pomimo tych głosów sprzeciwu postanowienia konfederacji warszawskiej weszły na stałe do tzw. artykułów henrykowskich, które musiał zaprzysiąc każdy nowoobrany władca Rzeczpospolitej. Co przewidywała konfederacja i dlaczego była tak ważna? Chwila uchwalenia konfederacji nie była przypadkowa, co zostało zaznaczone w jej tekście. Zaledwie pół roku wcześniej ulice odległego Paryża spłynęły krwią tysięcy weselników, którzy przyjechali na ślub króla Nawarry Henryka Burbona z Małgorzatą de Valois. Przyczyną masakry były różnice w wierze, a katolickie stronnictwo dworskie wykorzystało uroczystość, aby rozprawić z protestanckimi rywalami. I chociaż w Rzeczpospolitej też dochodziło do tarć na tle religijnym, to jednak szlachta była głęboko wstrząśnięta tymi wydarzeniami, tym bardziej, iż jednym z kandydatów do tronu był Henryk, który najprawdopodobniej brał czynny udział w rzezi. Konfederacja miała wprowadzić pokój i zgodę pomiędzy wyznania chrześcijańskie (ale nie objęła już dość odległych od ortodoksji braci polskich) i na tle reszty Europy była wówczas dokonaniem epokowym. Na tej bazie powstało później powiedzenie, że Polska to kraj

27 stycznia 1793 roku w drodze z Pförten (dzisiejsze Brody w województwie lubuskim) do Berlina nagle zmarł saski arystokrata, Alojzy Fryderyk von Brühl, człowiek silnie związany z Warszawą przez większość swojego życia. Już w wieku 11 lat ten syn faworyta Augusta III został bowiem zaocznie mianowany

26 stycznia 1965 roku w świeżo odbudowanej po zniszczeniach kampanii wrześniowej oraz powstania warszawskiego Królikarni nastąpiło otwarcie Muzeum Rzeźby im. Xawerego Dunikowskiego, Lokalizacja muzeum w tym miejscu była nieprzypadkowa, już bowiem w roku 1948 zapadła decyzja o odbudowie pałacu z przeznaczeniem na pracownię, mieszkanie i muzeum dzieł artysty. Artysty tyleż oryginalnego, co z Warszawą związanego co najwyżej średnio. Większość jego dzieł powstała bowiem poza Warszawą, mimo tego, że w początkach XX w. (lata 1903-10) rzeźbiarz tu przebywał, a nawet otarł się o wyrok długoletniego więzienia, kiedy to w restauracji Lijewskiego przy Krakowskim Przedmieściu 8 zastrzelił w wyniku zatargu malarza Pawliszaka (poszło o to, że jurorzy, wśród nich nasz bohater, nie przyjęli Pawliszakowi jakiegoś obrazu na wernisaż w Zachęcie, za co ten postanowił się zemścić wysyłając im obraźliwe listy, a gdy to nie poskutkowało, policzkując Dunikowskiego przy obiedzie. Rzeźbiarz był szybszy i strzelił pierwszy). Ponownie w Warszawie Dunikowski zjawił się w roku 1955 i mieszkał w niej do śmierci w roku 1964, z czego możemy słusznie wywnioskować, że otwarcia Królikarni się nie doczekał. Również i zbyt wielu dzieł sztuki w naszym mieście nam nie zostawił, jego najbardziej znana warszawska realizacja sprzed wojny, czyli lekko przerobione po wystawie na Pomnik Wdzięczności Stanom Zjednoczonym "Kobiety Kartagińskie", rozpadła się sama jeszcze w latach 30., pomnik Stalina przed PKiN w wyniku referatu z XX Zjazdu KPZR nie powstał, a powojenny pomnik I Armii WP stojący przy ul. Andersa urodą, zdaniem krytyków sztuki, nie grzeszy. Nota bene nie grzeszył również zdaniem premiera Cyrankiewicza, który podczas odsłonięcia pomnika zwrócił

Spór o to, kogo należy uznać za ostatniego króla Polski wciąż jest atrakcyjnym tematem na imieninowe przyjęcia. Kandydatów do tego miana jest trzech, a jeden z nich utracił tron dokładnie 185 lat temu, czyli 25 stycznia 1831 roku. Konserwatywne władze powstania, czy raczej już - rewolucji listopadowej starały się zachować zasady legalizmu, podejmując decyzje "w imieniu króla Mikołaja". Joachim Lelewel miał powiedzieć o tej sytuacji, że "Mikołaj - konstytucyjny król Polski walczy z Mikołajem - cesarzem rosyjskim". Środowiska radykalne jednak, z Towarzystwem Patriotycznym na czele, zarówno przez prasę, jak i głos ulicy, starały się doprowadzić do obalenia nielubianego władcy. Sprawa detronizacji trafiła do Sejmu 20 stycznia. Wniosek złożył poseł konecki Roman Sołtyk, autorami projektu byli zapewne również Maurycy Mochnacki i Adam Gurowski. Wniosek skierowano do komisji sejmowej. W kolejnych dniach wpłynęły jeszcze dwa podobne wnioski. Zwolennicy utrzymania unii, na czele z frakcją Adama Czartoryskiego, liczący na osiągnięcie pożądanych efektów w granicach prawa i postanowień traktatu wiedeńskiego, starali się z kolei działania radykałów neutralizować. 24 stycznia przedstawiono sejmowi sprawozdanie z nieudanej misji Druckiego-Lubeckiego i Jezierskiego do Petersburga. Dla zwolenników negocjacji był to cios - brak woli porozumienia po stronie rosyjskiej stał się oczywisty. Posłowie zaczęli odczuwać bardzo bezpośrednią presję opinii publicznej. Obrady izby były otwarte i przyciągały tłumy warszawiaków. 25 stycznia na sali były dwa tysiące publiczności, publiczności rozentuzjazmowanej, tupiącej i gwiżdżącej, podczas gdy posłów i senatorów było obecnych zaledwie 104. Ulicami przeszła zaś demonstracja ku czci dekabrystów i, zupełnie przypadkiem, zatrzymała się dokładnie pod Zamkiem. W tej atmosferze marszałek Ostrowski zarządził debatę nad wnioskiem

Gdyby nie wojna, miałby teraz dziewięćdziesiąt pięć lat. Urodził się 22 stycznia 1921 roku. Przed wojną zdążył zrobić maturę w Państwowym Gimnazjum im. Stefana Batorego w Warszawie. Zginął czwartego dnia Powstania w pałacu Blanka, śmiertelnie raniony przez strzelca wyborowego ulokowanego prawdopodobnie w gmachu Teatru Wielkiego. Na dziś przypada rocznica urodzin Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, poety, jednego z modelowych reprezentantów pokolenia Kolumbów, przez wielu uznawanego za najwybitniejszego twórcę pokolenia wojennego. Z dość oczywistych przyczyn jego twórczość bezpośrednio związana jest z czasem okupacji i konspiracji. Od 1940 roku publikował konspiracyjne tomiki wierszy. Pisał też do czasopism takich jak "Dzień Warszawski" czy "Miesięcznik Literacki". Od jesieni 1942 roku studiował polonistykę na tajnych kompletach Uniwersytetu Warszawskiego. Jak wielu kolegów z klasy (razem z nim w klasie w Batorym byli między innymi Rudy, Alek i Zośka) miał związki z harcerstwem. Latem 1943 roku wstąpił do Harcerskich Grup Szturmowych AK. W chwili wybuchu powstania warszawskiego nie zdołał dotrzeć do swojego oddziału, dlatego też walczył w okolicach Placu Teatralnego, gdzie jak już wcześniej wspominaliśmy zginął 4 sierpnia 1944 roku. Zdjęcie dziesięcioletniego Baczyńskiego za culture.pl.

21 stycznia 1923 roku, równo miesiąc po uchwale Zarządu Głównego PPS, powołującej je do życia, odbyło się spotkanie założycielskie Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego. Organizacja ta, w skład zarządu której wchodziły tak wybitne osobistości polskiego ruchu socjalistycznego jak Bolesław Limanowski, Ignacy Daszyński, Tadeusz Hołówko, czy Zygmunt Klemensiewicz miała za zadanie edukowanie i popularyzowanie wiedzy, jak również samokształcenie i dążenie do poprawy bytu robotników. Jak wiadomo, niezbyt wysoka stopa życia większości robotników w początkowych latach II RP była spowodowana nie tylko niedawną wojną światową oraz wojnami o niepodległość RP i wywołanymi przez nie zniszczeniami przemysłu na ziemiach polskich, ale również faktem, że robotnicy, rekrutujący się często spośród byłych chłopów pańszczyźnianych albo z miejskiego proletariatu, byli zwykle niewykształceni i, eufemistycznie mówiąc, mało otwarci na jakiekolwiek inicjatywy mające poprawić ich los. Polscy socjaliści występowali od początku II RP z postulatami poprawienia ich bytu, ale nie przez rewolucję, a przez działania zgoła pozytywistyczne. TUR, a potem również pączkujące z niego tzw. Czerwone Harcerstwo i Organizacja Młodzieży (OMTUR) miało za główny cel działalność oświatową, organizowało spotkania, prelekcje, projekcje filmów, kina, a nawet szkoły, gdzie członkowie mogli się samokształcić. Jako organizacja działało bardzo prężnie, zakładając orkiestry, kluby sportowe czy teatry. Miało również na celu popularyzację wśród robotników idei socjalistycznych, innych wówczas, niż zdobywający coraz więcej zwolenników wśród przedstawicieli tej grupy społecznej komunizm. Jako organizacja lewicowa, zostało reaktywowane po wojnie przez tzw. rząd lubelski, niemniej działać mogło jedynie do :zjednoczenia" PPS i PPR oraz stalinowskiej urawniłowki końca lat 40. Rozwiązano je w roku 1950. Na zdjęciu, za wikipedią, inicjator powstania TUR, pierwszy premier

Kiedy dziś przechodzimy przez Plac Zamkowy, czymś oczywistym wydaje nam się majestatyczna sylwetka Zamku Królewskiego, który zamyka Plac od strony Wisły. Jednak przez kilkadziesiąt lat po wojnie w jego miejscu znajdowała się wielka pustka, z fragmentem Baszty i Bramy Grodzkiej. Odbudowa tak wielkiego obiektu, jak Zamek była olbrzymim przedsięwzięciem, zarówno finansowym, technicznym, jak i artystycznym. Zielone światło dla przywrócenia Warszawie i Polsce Zamku zapaliło się 20 stycznia 1971 r. na posiedzeniu Biura Politycznego PZPR, a zatem 45 lat temu. Chociaż zabrzmi to kuriozalnie, ale dzieło restytucji Zamku rozpoczęło się w chwili, kiedy jeszcze stał. Po przegranej kampanii wrześniowej już pod koniec 1939 r. władze III Rzeszy podjęły decyzję, że siedziba polskich królów, miejsce sejmów Rzeczypospolitej Obojga Narodów oraz rezydencja prezydenta RP ma zostać unicestwione. W trakcie prac saperów niemieckich polscy historycy sztuki i muzealnicy przy 25 stopniowym mrozie zimą 1940 r. z narażeniem życia wycinali fragmenty dekoracji, aby po wojnie na ich wzór odtworzyć całe wyposażenie Zamku. Po wyzwoleniu Warszawy z rąk Niemców od razu przystąpiono do prac nad odbudową. Z gruzowisko podjęto zachowane relikty oraz zabezpieczono fragmenty murów, które przetrwały destrukcję w 1944 r. Wielkim orędownikiem planu odbudowy był wieloletni badacz dziejów Zamku prof. Stanisław Lorentz. Przy wsparciu głównego konserwatora Warszawy prof. Jana Zachwatowicza została powołana już w czerwcu 1945 r. Pracownia Odbudowy Zamku. W czerwcu 1949 r. władze PZPR podjęły decyzję o restytucji gmachu z przeznaczeniem na siedzibę najwyższych władz państwowych oraz Pałac Kultury Polskiej. Projekt przeznaczenia Pokoju Marmurowego na główny gabinet Bolesława Bieruta spotkał się z tak silnym oporem

Dzisiaj wierni obrządków wschodnich posługujący się kalendarzem juliańskim obchodzą święto Objawienia Pańskiego, jedno z najważniejszych świąt w kalendarzu liturgicznym. O ile polska tradycja podczas tego święta akcentuje pokłon Trzech Króli, to w kościołach wschodnich zwraca się szczególną uwagę na moment chrztu Jezusa w Jordanie. We wschodniosłowiańskim kręgu kulturowym wierni w wigilię święta spożywają uroczysty posiłek oraz uczestniczą w wieczornym nabożeństwie w cerkwi, podczas którego dokonuje się pierwszego z dwóch poświęceń wody. Drugi raz wodę święci się po porannej liturgii, po której wierni udają się w procesji nad najbliższy zbiornik wodny, który na ten krótki czas staje się dla nich tą samą rzeką, w której ochrzczono Jezusa. W Warszawie do końca XVIII wieku obrzęd ten, z powodu braku zorganizowanych grup wyznawców obrządków wschodnich, był niemal nieznany. Dopiero powstanie w latach 80. XVIII klasztoru unickich bazylianów spowodowało, że co roku z ich klasztoru i cerkwi na Miodowej wyruszała nad Wisłę ulicami Długą i Mostową barwna i nieco egzotyczna procesja wiernych i duchowieństwa. Procesja ta była dla warszawiaków niemałą atrakcją i licznie brali w niej udział nie tylko unici (czyli grekokatolicy), ale również katolicy rzymscy. Swoje własne, skromniejsze obchody organizowali po 1815 r. Rosjanie. Po powstaniu styczniowym karta się jednak odwróciła – kościół unicki nie cieszył się przychylnością władz i powoli tracił wiernych (jednak uroczystości odbywały się, warszawska prasa corocznie zapraszała wiernych na procesję, a dzień później umieszczała o niej wzmiankę), a obchody prawosławne zyskały rangę uroczystości państwowych. I właśnie jedną z takich uroczystości, w 1836 r., przedstawia prezentowany obraz Marcina Zaleskiego, przed kilku laty

18 stycznia 1887 roku w dalekiej Odessie urodził się Tadeusz Tołwiński, urbanista i architekt polski. Był synem Mikołaja, również architekta, i Jadwigi z Brzozowskich. Wychował się już w Warszawie, tu ukończył gimnazjum. Studiował na politechnice w Karlsruhe. Kierunek jego zawodowych zainteresowań wyznaczyła studyjna wycieczka do Anglii, gdzie zapoznał się z ideą i realizacją miast-ogrodów. Po powrocie do Warszawy udziela się w Kole Architektów i w TOnZP. Wraz z uruchomieniem w 1915 r. Politechniki Warszawskiej, Tołwiński otrzymuje w niej posadę wykładowcy projektowania, a w 1918 - katedrę Budowy Miast. Dziełem życia Tołwińskiego była trzytomowa "Urbanistyka", pionierska i niezwykle wpływowa praca na tym polu w dorobku polskiej nauki. Jako urbanista był zwolennikiem planowego, kartezjańskiego rozwoju miasta według odgórnie narzuconej koncepcji i przeciwnikiem podporządkowywania go dyktatowi własności prywatniej. Jego np. pomysłem, przedstawionym już w 1915 r., było wytyczenie w Warszawie dwóch głównych arterii komunikacyjnych, nazwanych N-S i W-Z. Jak to powiedziano w laudacji z okazji nadania mu doktoratu honorowego PW, "ze szkoły Tadeusza Tołwińskiego wyszli wszyscy bez wyjątku urbaniści polscy, którzy pracują dzisiaj nad odbudową i przebudową miast polskich z Warszawą na czele". Najważniejsze dzieła urbanistyczne Tołwińskiego to plany miast-ogrodów: Podkowy Leśnej (pierwszy, niezrealizowany), Ząbek, Młocin i Żoliborza Oficerskiego. Zrealizowane dzieła architektoniczne to zaś: najbardziej znane, czyli Muzeum Narodowe w Warszawie, gimnazjum Stefana Batorego oraz gimnazjum Józefa Sowińskiego. Ranny na początku 1945 roku nie powrócił już do zdrowia. Wykładał jeszcze na PW oraz AGH, do projektowania nie powrócił. Zmarł 13 stycznia 1951 roku. Ilustracja za Wiki Commons.

Końcówka XVIII wieku w Polsce stała pod znakiem kultury. Ta stała się jednym z największych priorytetów Stanisława Augusta Poniatowskiego, hojnego mecenasa, który swoją łaską i pożyczonymi pieniędzmi obdarował wiele instytucji i osób. Jedną z tych osób był Wojciech Bogusławski, twórca teatru narodowego zarówno z małej, jak i wielkiej litery. Dzisiaj obchodzimy rocznicę związaną i z samym teatrem, i z literaturą polskiego Oświecenia - 15 stycznia 1791 swoją prapremierę miała sztuka Juliana Ursyna Niemcewicza "Powrót posła". Zarówno ta sztuka, jak i cały repertuar Teatru Narodowego, miał wyraźnie określony rys polityczny. TN stał po stronie króla, wspierając go poprzez tworzenie spektakli zgodnie z jego pomysłami i zapotrzebowaniami, podkreślających wartości demokratyczne i oświeceniowe. W tym przypadku, ze sceny, wprost do widzów, przemawiali aktorzy, próbując ich przekonać do postaw, jakimi charakteryzować się powinni prawdziwi Polacy. Jak podaje prasa, publiczność miała być zachwycona wykonaniem i tekstem "Powrotu posła". Wszystkie miejsca na widowni były zajęte, a w czasie spektaklu poszczególnym kwestiom towarzyszyły oklaski. Karta tytułowa pierwszego wydania dramatu za polona.pl

Warszawa, w swojej historii, widziała kilka powstań. Warszawskie, w gettcie, listopadowe. Jednak z trudem w mieście można odnaleźć jakichkolwiek ślady powstania styczniowego. Było to spowodowane w dużej mierze obecnością Cytadeli i skierowanych w stronę miasta dział. Dziś wspominamy wydarzenie, które z powstaniem styczniowym jest związane, miało miejsce w Warszawie i miało również realny wpływ na postępy w walkach. W nocy z 14 na 15 stycznia 1863 roku carskie wojsko urządziło brankę. W ten sposób, przy rosnących antyrosyjskich i powstańczych nastrojach, władze chciały rozbić warszawskie struktury konspiracyjne, tak żeby albo powstanie oddalić z powodu konieczności odbudowy struktury, albo żeby w ogóle się nie odbyło. W niedługim czasie jednak okazało się, że cel carskich władz nie został osiągnięty, a powstanie wybuchło wcześniej niż planowano, tak żeby uniknąć dalszych branek na prowincji. Warszawska branka z stycznia 1863 roku była inna niż zwykle. Dlatego też pewnie była tak ważna. Normalnie, na długoletnią służbę brano przypadkowych młodych mężczyzn. Tej nocy zaś wyławiane były poszczególne, umieszczone na imiennej liście osoby. Uważa się, że branka odbyła się z inicjatywy margrabiego Aleksandar Wielopolskiego. Listę zaś konstruowali Zygmunt Andrzej Wielopolski (syn pomysłodawcy) i Siergiej Muchanow, oberpolicmajster. Chociaż branka była utrzymywana w tajemnicy, jeszcze przed jej rozpoczęciem część uwzględnionych na liście osób zdążyła z Warszawy uciec i na prowincji zorganizować pierwsze oddziały, które w mniej niż tydzień później rozpoczęły walkę. Na ilustracji "Branka" Artura Grottgera, za Wiki Commons.

Jeśli myślicie, że powszechne narzekanie na standard polskich dróg to wymysł czasów współczesnych, to dzisiejsza rocznica pokaże, że dawniej było dokładnie tak samo jak kiedyś. Dziś, 13 stycznia, obchodzimy bowiem dokładnie 456 rocznicę wprowadzenia przez króla Zygmunta Augusta tzw. podatku brukowego. Żeby ściślej sprawę ująć: król zobowiązał „mieszczan Starej Warszawy z swymi przedmieściami do płacenia na reparację bruków po groszu od osoby, jako też od furmańskiego wozu, tak małego, jako i wielkiego". Skłonił go do tego zły stan warszawskiej nawierzchni, czasem wykładanej cegłą z domieszką czerwonego granitu, choć najczęściej jednak niczym. Powodowało to oczywiście, że przechodnie i pojazdy grzęzły w masie złożonej z błota, śmieci i ludzkich oraz zwierzęcych odchodów (ówcześnie niewiele osób przejmowało się takimi rzeczami i zawartości nocników często lądowały na ulicy). Podatek brukowy niewiele jednak pomógł, o czym świadczą pisane kilkanaście lat później relacje jednego z włoskich kardynałów, których autor narzeka, że bruk w Warszawie co prawda uświadczyć można, ale położony jest on tak niedokładnie i nierówno, że błoto było większe niż w Krakowie (a, było to w 1596 r., więc świeżo upieczone miasto rezydencjonalne królów przegrywało z formalną stolicą, przynajmniej pod względem jakości dróg). Magistrat warszawski na przestrzeni lat podejmował, z różnym skutkiem, wiele uchwał mających polepszyć jakość miejskich nawierzchni oraz poprawić ogólny poziom czystości w mieście. Czasem do pomocy włączał się również sejm – wszak przedstawicielom stanu szlacheckiego nie wypadało przychodzić na obrady w zabłoconych butach, a było to łatwe, nawet jeśli wszędzie jeździło się konno bądź pojazdem – jednak efekty tego były zazwyczaj mizerne. Prawdziwą

12 stycznia 1909 r. przy ul. Sandomierskiej na warszawskim Mokotowie ruszyły spalinowe silniki nowej lokalnej elektrowni. Było to prywatne przedsięwzięcie prowadzone przez Spółkę Komandytową Elektrowni Mokotowskiej - Edward Rutkowski i Spółka. Moc prądnicy marki Siemens-Schuckert wynosiła 25 kW. Początkowo prąd wytwarzany na Mokotowie służył jedynie do oświetlenia okolicznych ulic, lecz ze względu na naciski innych przedsiębiorców z Mokotowa, Sielc, Wierzbna i Królikarni uruchomiono kolejny generator, który pozwolił na zaspokojenie zapotrzebowania rozwijającego się tam przemysłu. Spółka uzyskała koncesję na dostarczanie prądu w tym terenie na 30 lat. Nowe maszyny pozwoliły na osiągnięcie rocznej produkcji energii elektrycznej na poziomie 500 MWh. Chociaż I wojna światowa nie przyniosła Warszawie większych zniszczeń w wyniku działań zbrojnych, to jednak cześć wyposażenia elektrowni mokotowskiej zostało zdemontowane i przeniesione do Niemiec na potrzeby tamtejszego przemysłu zbrojeniowego. W wolnej już Polsce elektrownia zwiększyła swoją moc z 140kW do 450 kW w 1922 r. W 1920 roku zakład został wykupiony przez miasto Warszawa, zaś 1923 r. przekazany Towarzystwu Elektryczności w Warszawie. Zdjęcie z tygodnika "Świat" za portalem 100lattemu.pl.

Niekiedy przypominamy na naszych łamach postaci, które może dla samej Warszawy się szczególnie nie zasłużyły, ale pochodząc z niej, zasłużyły na sławę przekraczającą granice naszego miasta czy kraju. W tym cyklu jest i dzisiejsza kartka z kalendarza. 11 stycznia 1907 roku urodził się w Warszawie Abraham Jeszua Heschel, żydowski teolog i działacz na rzecz praw człowieka i dialogu międzyreligijnego. Pochodził z rodziny chasydzkiej, był spadkobiercą kilku znakomitych dynastii cadyków. Uczył się w jesziwie Icchaka Altera przy Żelaznej 57 (pozostałości Domu Studiów Religijnych istnieją do dziś) i gimnazjum lewicowej organizacji CISZO w Wilnie, a studiował w Berlinie na tamtejszym uniwersytecie i w Hochschule für die Wissenschaft der Judentums. Uzyskał doktorat z filozofii i rozpoczął pracę na niemieckich uczelniach. W ramach Polenaktion został wydalony z Rzeszy, udało mu się opuścić "ziemię niczyją" w Zbąszyniu i uzyskać zatrudnienie w Instytucie Nauk Judaistycznych w Warszawie. W lipcu 1939 roku wyjechał do USA na gościnne wykłady, co najpewniej uratowało mu życie - cała pozostała rodzina zginęła. Nigdy już potem do Polski - ani Niemiec - nie przyjechał. W Stanach Zjednoczonych pracował na tamtejszych uczelniach judaistycznych (Hebrew Union College i Jewish Theological Seminary of America), gdzie prowadził działalność naukową. Jego publikacje stały się szeroko znane i czytane, nie tylko przez żydów. Najważniejsze tytuły to "Człowiek nie jest sam" (1951, wyd. pol. 2001), "Man's Quest for God" (1954), "God in Search of Man" (1955), "The Prophets" (1962). W swoich książkach głosił uniwersalność doświadczenia religijnego i podkreślał brak monopolu jakiejkolwiek religii na absolutną prawdę. Z nauczania Biblii wywiódł zaś obowiązek zaangażowania

Większość z naszych Czytelników kojarzy z pewnością odbywające się w Warszawie Hołdy Pruskie oraz fakt, że w latach 1525-1657 Rzeczpospolita miała lennika w postaci Prus Książęcych. Często jednak zapomina się o drugim lenniku, który pozostawał w zależności od Polski praktycznie niemal do końca jej obecności na mapie. Zakon Kawalerów Mieczowych, bo o nim mowa, również zdecydował się na sekularyzację i oddał się pod opiekę i w zależność lenną od króla polskiego. Dziś wspominamy przedostatni z hołdów lennych, jaki widziała Warszawa. Był to hołd o tyle ciekawy, że miał miejsce w skomplikowanej sytuacji politycznej, którą również tutaj opiszemy. Suwerenem przyjmującym hołd był August III, a lennikiem - jego syn Karol Krystian. W tym miejscu kilka słów na temat Księstwa Kurlandii i Semigalii, bo taką nazwę dawne włości Kawalerów Mieczowych przyjęły. Było ono rządzone dziedzicznie przez potomków ostatniego Wielkiego Mistrza Zakonu - rodzinę Kettlerów. Księstwo prowadziło w miarę niezależną politykę, w połowie XVII w. próbując nawet skolonizować Gambię (bez sukcesów) oraz Tobago (z sukcesami). Ostatni Kettler - Ferdynand - zmarł jednak bezpotomnie w 1737 roku i tę sytuację natychmiast wykorzystała mająca już wcześniej spore wpływy w Kurlandii Rosja, wymuszając wybór na księcia faworyta carycy Anny Iwanowny, Ernesta Jana Birona. Po śmierci carycy Biron spróbował sięgnąć po tron rosyjski, przez co popadł w niełaskę i został zesłany, a w Kurlandii zapanowało trwające 18 lat bezkrólewie. W końcu następczyni Anny zdecydowała się na desygnowanie na kurlandzki tron Karola Krystiana Wettyna. I jego właśnie hołd wobec zwierzchnika lennego odbył się w Warszawie dnia 8 stycznia 1760 roku. Karol Krystian

Na dzisiejszej fotografii widzimy obiekt powszechnie chyba wszystkim znany; odwykliśmy jednak od widocznego na zdjęciu wizerunku. Tak się składa, że dzisiaj przypada rocznica wydarzenia, dzięki któremu kościół przybrał ów wygląd. Kościół pw. św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży budowany był w latach 1818-1826 r. według projektu Piotra Aignera. Klasycystyczna, niewielka rotunda nawiązywała do najlepszych wzorców architektury rzymskiej i otrzymała swoje wezwanie na cześć ówczesnego króla Polski, Aleksandra I. Szybko jednak okazało się, że świątynia, której nadano status parafialnej, nie jest w stanie pomieścić wystarczającej liczby wiernych, w związku z czym zaczęto rozmyślać nad jej rozbudową. Wiele było pomysłów i projektów, jednak realizację ich wszystkich powstrzymywała kluczowa sprawa: brak funduszy. Udało się mu zaradzić dopiero, gdy 7 stycznia 1875 r. niejaka Karolina Grodzicka zapisała miastu 4 domy z wyraźnym zapisem, by przychód z tego nadania przeznaczony był na rozbudowę kościoła. Ostatecznie konkurs na rozbudowę wygrał, pomimo dużej konkurencji, architekt Józef Pius Dziekoński, według projektu którego kościół przebudowano w latach 1886-95, nadając mu formę widoczną na zdjęciu. Znacznie powiększony kościół był należycie dostosowany do pełnienia funkcji siedziby jednej z bardziej ludnych warszawskich parafii (należy przy tym pamiętać, że w owych czasach nie odprawiano mszy popołudniowych i wieczornych, zatem wszyscy chętni musieli "zmieścić się" na nabożeństwach porannych). Do obecnie znanego nam wyglądu kościół powrócił po II wojnie światowej, kiedy zdecydowano się na rozebranie ruin świątyni, odtworzenie klasycystycznego kościoła w kształcie zbliżonym do pierwotnego oraz budowę drugiego, nowoczesnego kościoła obok. Jak wiemy dzisiaj, z tych trzech punktów zrealizowano tylko dwa pierwsze. Ilustracja za Wiki Commons

Przedstawiciele stronnictw politycznych bardzo często widzą w swoich adwersarzach politycznych wcielenie wszelkiego zła. Zaobserwować to możemy zarówno obecnie, jak i w przeszłości. Nieraz spory polityczne wychodzą poza trybunę sejmową, czy artykuł prasowy przybierając postać bardziej dramatyczną. Dziś w ramach naszej kartki z kalendarza wspomnimy pierwszy nowożytny przewrót polityczny, a dokładniej jego próbę. Rzecz dzieje się oczywiście w Warszawie, w nocy z 4 na 5 stycznia 1919 r. Chociaż Warszawa jest już miastem wolnym od prawie dwóch miesięcy, to jednak odradzające się państwo nie było jeszcze bytem okrzepłym na mapie Europy. Na ówczesną Polskę składały się tereny Kongresówki oraz zachodniej Galicji. Na terenie Wielkopolski trwało powstanie, zaś o Lwów toczyły się ciężkie walki, w których nieśmiertelną sławę zyskały Orlęta Lwowskie. Wschodnia granica z Rosją Radziecką była bardzo płynna i można powiedzieć, że istniał tam stan próżni po wycofujących się wojskach niemieckich. Władzę w tych warunkach sprawował Józef Piłsudski jako Naczelnik Państwa oraz rząd tymczasowy pod przewodnictwem socjalisty Jędrzeja Moraczewskiego. Jednocześnie nie można zapominać, iż największym, choć nie przeważającym poparciem w kraju cieszyła się prawicowa Endecja, która była wówczas osunięta od steru rządów. Cofnijmy się zatem o 97 lat. Było już około godziny 1 w nocy, czyli był już 5 stycznia. W Belwederze kończyło się właśnie spotkanie Piłsudskiego z premierem Moraczewskim oraz ministrem spraw zagranicznych Leonem Wasilewskim. Na dziedziniec przed pałacem zajeżdża limuzyna szefa rządu i dwaj mężowie stanu wsiadają do niej. Kiedy samochód mija bramę Belwederu oficer towarzyszący im informuje ich, że są aresztowani. Zamach stanu się rozpoczął. Zabawnym może się wydać, że w

W anonimowym paszkwilu na zmarłego Michała Korybuta Wiśniowieckiego znalazł się taki ustęp: Turczyn ohydą, Gołąb głupstwa świadkiem, Lwów śmiercią, a śmierć nieszczęścia ostatkiem. Ten był mój żywot, więcej nic nie znałem.  Nie wiem czym królem był, wiem, żem był Michałem. Dziś opowiemy Państwu czym był rzeczony Gołąb, a związek z Warszawą ma on taki, że właśnie 4 stycznia 1673 w Warszawie zebrała się szlachta popierająca tzw. konfederację gołąbską. Konfederację zawiązała wierna królowi szlachta i magnateria na wieść o upadku Kamieńca Podolskiego i traktacie z Imperium Osmańskim, w wyniku którego Rzeczpospolita utraciła Podole i stała się praktycznie wasalem tureckim. O klęskę obwiniano oczywiście innych magnatów, przede wszystkim późniejszego króla Jana Sobieskiego, który był wówczas hetmanem koronnym. Konfederaci domagali się zmiany ustroju Rzeczypospolitej, m.in. kadencyjności urzędów, zakazu zajmowania kilku stanowisk naraz, ustalenia zasad funkcjonowania pospolitego ruszenia i kilku pomniejszych spraw ustrojowych. Zjazd miał miejsce w podpuławskim Gołębiu, ale dla "przyklepania" ustaleń szlachta po noworocznym pijaństwie zjechała do Warszawy. Ponieważ w tym samym czasie kiedy obradowali konfederaci, ostatecznie podpisano traktat z Turcją (w razie zerwania ktorego nota bene padyszach zagrozil wizyta we Lwowie) i wkrótce umarł król Michał (który do konfederacji przystąpił), a do władzy doszło mające zupełnie rozbieżne cele ugrupowanie Sobieskiego, w historiografii konfederacja gołąbska ma jednoznacznie negatywny wydźwięk i jest kojarzona właśnie ze zwasalizowaniem Polski. Wiadomo, historię piszą zwycięzcy, a dzięki Chocimiowi i Wiedniowi tymże stał się Jan III. I pewnie z jego otoczenia wyszedł cytowany na początku wierszyk. Warto się jednak głębiej zastanowić nad innym spojrzeniem na ten okres historii Rzeczypospolitej, niestety, z uwagi na szczupłość miejsca w

You don't have permission to register