opis

skpt.warszawa@gmail.com

Kartka z Kalendarza

Grudzień 2021

31 grudnia 1856 roku, tuż przed północą, urodził się w Paryżu Wojciech Horacy Kossak, malarz, artysta będący dla jednych obiektem admiracji, dla innych - symbolem bogoojczyźnianego kiczu. Był synem Juliusza, również malarza. Jego brat bliźniak Tadeusz, późniejszy wojskowy, urodził się kilka minut później, stąd w jego akcie urodzenia widnieje już 1 stycznia 1857. Niedługo później Kossakowie wrócili do Polski i zamieszkali w Warszawie. Tu Wojciech odebrał wykształcenie średnie, uczęszczał do III Gimnazjum męskiego. Później jednak rodzina przeniosła się do Krakowa, chcąc odetchnąć swobodniejszym powietrzem. Tam kontynuował edukację, w tym artystyczną, po czym studiował malarstwo w Monachium. Osiedlił się w Krakowie, w Kossakówce na Zwierzyńcu, ale jako artysta rozchwytywany w najwyższych sferach, aż do pierwszej wojny światowej dzielił czas między Kraków, Berlin i Wiedeń. Kolejny "warszawski" okres malarza to lata międzywojenne. Kossak wciąż podróżował po świecie, głównie do Francji i USA, kiedy jednak wracał do Polski, zatrzymywał się w Kossakówce lub w warszawskim Bristolu, na 6. piętrze. Do anegdoty przeszedł fakt, że malarz, mimo niewątpliwego powodzenia, ciągle borykał się z kłopotami finansowymi, więc z właścicielami hotelu rozliczał się w naturze, przekazując swoje obrazy. Lata okupacji niemieckiej Kossak spędził w Krakowie, gdzie zmarł 29 lipca 1942 roku. Wojciech Kossak był malarzem niezwykle płodnym, stąd nie miejsce tu na charakterystykę trwającej wiele dekad twórczości. Niewątpliwie jednak kilka jego dzieł wpisało się na stałe do narodowego imaginarium, jak "Panorama Racławicka", "Olszynka Grochowska", "Orlęta Lwowskie" czy "Piłsudski na koniu". Ta płodność zresztą, zwieńczona masową "produkcją" obrazów w latach 20. i 30., odporność na nowe mody i trendy artystyczne sprawiła, że

30 grudnia 1877 roku w Dreźnie po długiej chorobie zmarł Aleksander Wielopolski herbu Starykoń, margrabia i ordynat na Pińczowie, uczestnik wojny polsko-rosyjskiej 1831 roku. "Szkolna" historiografia przedstawia Wielopolskiego jako hamletyzującego wysokiego urzędnika, którego decyzja o ogłoszeniu w Królestwie Polskim "branki" do carskiego wojska w styczniu 1863 roku spowodowała wybuch powstania styczniowego. Rzeczywistość, jak w każdym przypadku, jest nieco bardziej skomplikowana. Warszawski epizod działalności margrabia, mianowany w marcu 1861 roku przewodniczącym Komisji Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego zaczął od wprowadzenia Ustawy o Zbiegowiskach, mającej ukrócić mnożące się od lutego tegoż roku wystapienia uliczne. Bezpośrednim następstwem tej decyzji było krwawe stłumienie demonstracji 8 kwietnia i stan wojenny w całym Królestwie. Jednocześnie to za epizodu rządów Wielopolskiego zwiększono liczbę szkół podstawowych i średnich, założono w Warszawie Szkołę Główną, czyli de facto polskojęzyczną wyższą uczelnię, zastępowano rosyjskich urzędników polskimi, a także poddał dworowi w Petersburgu projekt zniesienia pańszczyzny i oczynszowania chłopów. Mimo tego radykalne skrzydło działaczy niepodległościowych uważało, że polityka małych kroków jest dla Polski niedobra i potrzebna jest rewolucja (skąd my to znamy?). Doprowadzono do dymisji Wielopolskiego, który pojechał do Petersburga i starał się przekonać Aleksandra II do zmiany jego polityki wobec Polaków, przekonując, że tylko drogą ustępstw na niskim szczeblu da radę uspokoić wrzącą już sytuację w Królestwie. Do Warszawy Wielopolski wrócił jeszcze raz, w połowie 1862 jako szef Rządu Cywilnego. Na tym stanowisku wytrwał do 22 stycznia 1863, kiedy to wybuchło powstanie. Wielopolski ostatecznie zrażony do Polaków i Rosjan,wyjechał do Drezna gdzie umarł. Na zdjęciu, za wikipedią, Wielopolski w obiektywie najbardziej znanego warszawskiego fotografa tego okresu -

Święta Bożego narodzenia za nami, zaś Sylwester i karnawał przed nami. Z tego też powodu warto przypomnieć postać, która bez wątpienia jest jedną z najjaśniejszych gwiazd polskiej muzyki, a jednocześnie jest mocno związana ze stolicą. Dnia 29 grudnia 1902 r. w Warszawie urodził się Henryk Warszawski vel Wars. Pochodził z bardzo uzdolnionej muzycznie żydowskiej rodziny. Jego starsza siostra Józefina była solistką Opery Warszawskiej, a potem mediolańskiej La Scali; młodsza, Paulina, była pianistką. Początkowo jednak Henryk Wars widział swoją przyszłość w malarstwie, w związku z czym rozpoczął studia na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Plany młodzieńca przewała jednak wielka historia i wojna polsko-bolszewicka. Henryk Wars odpowiedział na wezwanie i zaciągnął się do Wojska Polskiego. Po powrocie z wojny już nie wziął pędzla, jednak za namową Emila Młynarskiego - współzałożyciela Filharmonii Warszawskiej - rozpoczął studia w Konserwatorium Warszawskim. Mentorami Warsa byli m.in. Karol Szymanowski oraz Roman Statkowski. Już w latach studenckich akompaniował na fortepianie w kabaretach Morskie Oko, Nowe Perskie Oko i Cyrulik Warszawski. Dodatkowo prowadził też chór w kinoteatrze Hollywood oraz zespół muzyczny „Weseli Chłopcy z Columbii”. Jego zaangażowanie w muzyce doceniła szybko rozwijająca się branża muzyczna i w 1926 r. Henryk Wars dostał pracę w największej polskiej wytwórni płyt gramofonowych Syrena Records. W 1930 r. rozpoczęła się przygoda z filmem. Henryk Wars skomponował muzykę do filmu "Na Sybir" w reżyserii Henryka Szaro. Premiera tego filmu odbyła w siedzibie Prezydenta RP na Zamku Królewskim w Warszawie. Rozgłos zdobył niedługo później piosenką "Zatańczmy Tango", dzięki której szybko stał się równie popularny jak Jerzy Petersburski. Henryk

23 grudnia 1750 roku urodził się w Dreźnie Fryderyk August Józef Maria Antoni Jan Nepomucen Alojzy Ksawery Wettyn, elektor saski jako Fryderyk August III, król Saksonii i książę warszawski jako Fryderyk August I. Był synem księcia Fryderyka Krystiana i Marii Antoniny z Wittelsbachów, wnukiem króla Augusta III. Tron elektorski po przedwcześnie zmarłym ojcu objął już w wieku lat 13. W 1765 r. jego stryj, regent Franciszek Ksawery zrzekł się w jego imieniu pretensji do tronu polskiego na rzecz Stanisława Augusta. Jednak już w 1771 r. biskup Adam Stanisław Krasiński, jeden z przywódców konfederacji barskiej zaproponował mu koronę po zdetronizowanym, zdaniem konfederatów, królu Stanisławie. Fryderyk propozycji nie przyjął. Ta ostrożność, zręczne zmienianie sojuszy i lawirowanie między potężniejszymi sąsiadami w końcu się opłaciło. Po polską koronę, przyznaną mu przez konstytucję 1791 nie sięgnął, nie chcąc zatargów z Rosją, jednak w 1806 koronował się, w porę przechodząc na stronę zwycięskiego Napoleona, na króla Saksonii. W 1807 roku zaś otrzymał tytuł księcia warszawskiego, obejmując zwierzchnictwo nad tym wykrojonym z ziem odbitych Prusom państewkiem. Król-książę rezydował w Dreźnie, na ziemie polskie przyjeżdżając rzadko, kontakt z księstwem utrzymując poprzez swych ministrów, zwłaszcza Feliksa Łubieńskiego i Stanisława Brezę. Wynegocjował z Napoleonem umorzenie znacznej części długów, przejętych po panowaniu pruskim, choć ostatecznie pogorszyło to stan finansów księstwa. Utworzył w 1808 r. Archiwum Ogólne Krajowe, czyli dzisiejsze Archiwum Główne Akt Dawnych. Poparł powstanie Konfederacji Generalnej Królestwa Polskiego w 1812 r. i przekazał jej większość prerogatyw. Jak wiadomo, po 1812 r. sprawy dla Napoleona i jego sojuszników przybrały niekorzystny obrót. Wzięty w kleszcze sytuacji geopolitycznej

Do momentu kiedy w Forcie Okęcie rozbił się IŁ-62 "Mikołaj Kopernik", najbardziej znaną i taką, która pochłonęła najwięcej ofiar katastrofą lotniczą w naszym mieście było rozbicie się samolotu Vickers Viscount na lotnisku Okęcie 19 grudnia 1962 roku. W wyniku katastrofy zginęli wszyscy członkowie załogi i pasażerowie, w liczbie 33. A sam przebieg i przyczyny katastrofy są jakby znajome. LOT zamówił w Wielkiej Brytanii trzy maszyny Vickers Viscount do obsługi nowych tras do Amsterdamu, Kairu i Rzymu. Były to pierwsze zachodnie samoloty, którymi dysponował nasz przewoźnik; wcześniej na dłuższe dystanse latały radzieckie Iły 14 i Iły 18 oraz samoloty Li-2. Niestety jak się później okazało, w wyniku bałaganu, zaniedbań i braku doświadczenia obsługi, maszyny te okazały się najbardziej pechowym zakupem w historii naszego lotnictwa cywilnego. Pierwszy Vickers rozbił się właśnie 52 lata temu podczas podchodzenia do lądowania na Okęciu przy powrocie rejsu z Brukseli. Ponieważ była ujemna temperatura i niski (250 m) pułap chmur, piloci wykonali jedno nieudane podejście, a potem odeszli na drugi krąg, podczas którego samolot zszedł za nisko i kilometr przed progiem runął na ziemię. Przyczyną wypadku było wiele zaniedbań i ludzkich błędów. Wymieńmy je pokrótce: Po pierwsze - nasze lotnisko nie miało używanego już wtedy systemu ILS. To znaczy miało, ale nie używało, bo zabrakło dewiz na dokupienie osprzętu. Dokładnie rzecz biorąc jakichś kabli. Po drugie - nawet jeśli samolot lądował z użyciem radiolatarni (takich jakie są na jednym takim lotnisku w zachodniej Rosji), to wypadałoby żeby wszystkie działały. Niestety, na trzy dwie były zepsute. Po trzecie - piloci byli najbardziej doświadczonymi pilotami

Wydarzenie, które dziś przypominamy, miało miejsce 18 grudnia 1913 r. Wówczas to w stolicy Królestwa Włoch w Rzymie zmarł Teodor Rygier, jeden z bardziej utytułowanych rzeźbiarzy końca XIX i początku XX wieku. Urodził się w Warszawie w roku 1841. Będąc jeszcze młodzieńcem, w 1856 r. rozpoczął studia na warszawskiej Akademii sztuk Pięknych. Jego wykładowcą był m.in. Konstanty Hegel - twórca najsłynniejszej warszawskiej syrenki. Kształcił się później na w Dreźnie, Wiedniu i Monachium, a także w Paryżu u Jana Chrzciciela Carpeaux. Zyskawszy sławę wyprowadził się z Warszawy i zamieszkał na stałe we Włoszech, najpierw we Florencji, później w Rzymie. Pomimo opuszczenia kraju jego twórczość była bardzo mocno z Polską związana. Zamówienia na jego rzeźby napływały głównie z Galicji, ze Lwowa oraz Krakowa. I właśnie w tym ostatnim mieście znajduje się chyba najlepiej rozpoznawalne jego dzieło - pomnik Adama Mickiewicza stojący na Rynku Głównym. Jest to też ilustracja dzisiejszego wydarzenia. Inne znane dzieło Rygiera to wystrój rzeźbiarski gmachu Sejmu Krajowego we Lwowie (dzisiaj Uniwersytet). Zaś w zbiorach warszawskiego Muzeum Narodowego znajduje się popiersie Juliusza Kossaka, jedno z największych osiągnięć polskiej rzeźby portretowej II poł. XIX wieku. Teodor Rygier został pochowany na cmentarzu Campo Verano w Rzymie, gdzie spoczywa wielu zasłużonych Włochów m.in. Goffredo Mamelli - twórca włoskiego hymnu narodowego. Ilustracja: krakowski pomnik stworzony przez warszawiaka, za wikimedia.org

17 grudnia 1950 na zjeździe odbywającym się w Domu Rzemiosła, czyli świeżo odbudowanym Pałacu Chodkiewiczów przy Miodowej 14 powstało Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze, organizacja, jak by nie było, nam bliska, gdyż należy do niej nasze Koło. Prezesem Towarzystwa został Włodzimierz Reczek, prawnik, przedwojenny działacz socjalistyczny, po wojnie prominentny polityk PZPR i działacz ruchu olimpijskiego. Jak to bywa, zwłaszcza w stosunku do wydarzeń tej jednej z najczarniejszych epok w dziejach Polski, zdarzenie to opisują dwie zasadnicze narracje. Pierwsza, nazwijmy ją romantyczną, głosi, że komuniści, w ramach podporządkowywania sobie wszelkich form działalności publicznej, zmusili (naciskami z zewnątrz i umieszczając swoich ludzi wewnątrz) dwie zasłużone organizacje, pochodzące z Galicji Polskie Towarzystwo Tatrzańskie i założone w Królestwie Polskie Towarzystwo Krajoznawcze, by porzuciły swoje "burżuazyjne" czy "pańskie" tradycje i stworzyły pod nowym szyldem organizację prawdziwie masową. Rzeczywiście, dzień wcześniej obradujące wspólnie zjazdy PTT i PTKraj. podjęły uchwały o swym rozwiązaniu. Statut powołanego przez (niemal) te same osoby dnia następnego PTTK rzeczywiście nie odwoływał się wprost do tradycji swoich poprzedników. Stosowne zapisy pojawiły się dopiero znacznie później. Korzystając z tych niejasności, tuż po upadku PRL powołano organizacje wykorzystujące - z kolei zdaniem PTTK bezprawnie - tamte historyczne nazwy. Narracja druga, nazwijmy ją pozytywistyczną, wskazuje na to, że kroki ku zjednoczeniu PTT i PTKraj. podjęły jeszcze w latach 30., kiedy o stalinowskiej Polsce nikt jeszcze nie myślał. Powoływano wspólne komisje, uzgadniano szczegóły prawne, ustalono nawet nazwę wspólnej organizacji na "Polskie Towarzystwo Tatrzańskie i Krajoznawcze". Sprawy szły niezbyt śpiesznie, gdyż entuzjazmu strony PTKraj. raczej nie podzielali działacze PTT. Proces jednak postępował, aż nie przerwał

Kiedy człowiek minie skrzyżowanie Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej i ukośnym chodnikiem zmierza w kierunku Pałacu Kultury, może zobaczyć dziwny ostrosłupowaty kamień, do którego kiedyś przyczepiona była tablica. Kamień ten obecnie niczego nie upamiętnia, ale w latach 1953-1989 upamiętniał coś bardzo istotnego. Otóż w miejscu, w którym obecnie stoi kamień stała kiedyś kamienica przy Zielnej 25, tzw. Dom Handlowca. W tymże domu 16 grudnia 1918 roku spotkali się na pierwszy po odzyskaniu niepodległości przez Polskę zjazd działacze Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy oraz lewicowej frakcji PPS. Zjazd skutkował zjednoczeniem tych dwóch partii i powołaniem Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, która w założeniu miała przejąć władzę na skutek rewolucji i stać się częścią światowego ruchu robotniczego, przy czym miała ona reprezentować Polaków, nie Polskę, według bowiem stanowiska ruchu robotniczego na ten okres państwa narodowe miały być zupełnie nieistotne. Hasłem zjazdu, który trwał do 18 grudnia, było: "Cała władza musi przejść w ręce proletariatu miast i wsi, zorganizowanego w Radach Delegatów Robotniczych". Jak wyszło, i jakie były postulaty nowoutworzonej partii, można sobie przeczytać chociażby w wikipedii, ciekawsza jest historia samego wspomnianego na początku głazu. Otóż budynek przy Zielnej w dobrym stanie przetrwał powstanie i zdecydowanie nadawał się do odbudowy, co też uczyniono. Niestety dla niego, w 1951 roku zapadła decyzja o budowie w tym kwartale Pałacu Kultury i Nauki i tu nastąpił tzw. "zonk". Władze Warszawy nie chciały pozbywać się domu, gdzie stało się coś tak, z ówczesnej perspektywy, ważnego, więc opóźniały jak mogły wyburzanie przynajmniej tych kwartałów zabudowy na północ od wykopu pod Pałac. Tym sposobem kamienica przetrwała

Przypominamy dziś ważną datę nie tylko dla wszystkich żaków i profesorów najstarszej warszawskiej wyższej uczelni, ale również dla wszystkich warszawiaków. 15 grudnia 1999 r. oddano do ogólnego użytku nowy gmach Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, położony przy zbiegu ul. Dobrej i Lipowej. Co poniektórzy byli już studenci UW pamiętają czasy, kiedy cały księgozbiór znajdował się w tzw. Starym BUW, a książki wręcz "wylewały się" z półek. Otwarcie BUW na Powiślu jest uwieńczeniem bardzo długiego procesu, który rozpoczął się na przełomie lat 80. i 90. XX wieku, kiedy to podjęto pierwsze starania o znalezienie nowej lokalizacji Biblioteki. Pierwotne zamiary przeznaczenia na ten cel dawnego budynki PZPR z powodów technicznych okazały się nierealne. Stropy nie wytrzymałaby bowiem obciążenia książkami. Koniecznym stało się zbudowanie nowego budynku, który nie tylko "utrzyma wiedzę", ale również będzie spełniał najnowsze standardy. Budynek Nowego BUW-u spełnił oczekiwania, jakie w nim pokładano. Posiada bardzo ciekawą elewację, na którą składa się m.in. siedem tablic zawierających różne sposoby zapisu wiedzy. Wnętrze jest podzielone na dwie części: komercyjną oraz naukową. W pierwszej znajdują się sklepy oraz biura, zaś w drugiej biblioteka, która również została w sposób nowatorski urządzona. Poza ciekawą architekturą, większość księgozbioru znajduje się w strefie tzw. wolnego dostępu. Nic dziwnego, że Nowy BUW szybko przypadł do gustu nie tylko studentom. O skali tej popularności niech świadczy fakt, iż wśród niektórych studentów popularny jest tzw. buwing, czyli siedzenie i uczenie się w BUW-ie, a w rzeczywistości towarzyskie spędzanie czasu. Co ważne, dzięki nowoczesnym pomieszczeniom można było nie tylko udostępnić bogate zbiory uniwersyteckie, ale również roztoczyć nad

Socjalizm nad indywidualny wysiłek sportowca przedkładał sporty zespołowe lub imprezy masowe, zwłaszcza w pierwszym swoim okresie, do październikowej odwilży. I jakkolwiek nie było problemu z masowym sportem letnim, tak z zimowym - owszem. Narty były zbyt kosmopolityczne i burżuazyjne (a przy okazji drogie), postawiono więc na hokej na lodzie. Należy od razu dodać, że w tamtych czasach sport ten różnił się od tego, co znamy dziś - nawet na Igrzyskach Olimpijskich grano na naturalnym lodzie pod chmurką. Ale w Warszawie, jako że chodziło o prestiż, zdecydowano się na kryte lodowisko. Do lat 50. Polska posiadała jeden kryty "tor lodowy" w Katowicach, zbudowany jako arena rezerwowa dla hokejowych MŚ w Krynicy. Powstał on w 1931 roku i otrzymał nazwę Torkat. I właśnie specjaliści z Katowic (a wówczas już Stalinogrodu) mieli zadbać o stronę techniczną przedsięwzięcia. O oprawę architektoniczna zadbał z kolei duet przedwojennych jeszcze architektów - małżeństwo Julian i Danuta Brzuchowscy. Ten pierwszy był zresztą również sędzią sportowym i działał w COS. Architekci nadali hali socrealizujacą lekko formę, choć trzeba im oddać, że zrobili to w sposób dość subtelny. Na lokalizację wybrano Agrykolę, z uwagi na istnienie tam już infrastruktury, bliskość stadionu WP oraz podobno dobrze wiejące wiatry. Otwarcie hali miało miejsce 61 lat temu, 12 grudnia 1953. Uświetnił je mecz hokejowy pomiędzy stołecznym CWKS a Dynamem Weisswasser z NRD. Ciekawostką jest zaś to, że nazwa nowego obiektu - TORWAR, jest zbudowana przez analogię do przedwojennego przecież TORKAT-u. Dobrze się to wpisywało w radzieckiego pochodzenia Bipromasze czy Maszynohurty. Per analogiam nazywano również kolejne oddawane

Wspominaliśmy wczoraj usprawnienie komunikacji w północnej części naszego miasta. Dzisiaj również pozostajemy przy tematyce związanej z transportem. 11 grudnia 1866 roku wyjechał pierwszy wagon Żelaznej Drogi Konnej, czyli pierwszy tramwaj konny. Wysiadając z pociągu z Wiednia (cóż, tak naprawdę to z Sosnowca), podróżny wsiadłby do 35-osobowego wagonika ciągnięty przez dwa konie, po czym pojechałby następującą trasą: Marszałkowską do skrzyżowania z Królewską, w którą by skręcił w prawo, a następnie w lewo w Krakowskie Przedmieście. Tędy dojechałby do głównego przystanku przesiadkowego przed kościołem św. Anny. Dalej przejechałby nowo oddanym mostem Kierbedzia aż pod Dworzec Petersburski, a z niego mógłby kontynuować podróż do stolicy Imperium Rosyjskiego. Tramwaj konny był prywatną inicjatywą Głównego Towarzystwa Rosyjskich Dróg Żelaznych i miał zapewnić komunikację pomiędzy dwoma najważniejszymi dworcami w Warszawie: Wiedeńskim i Petersburskim (a z czasem z odnogą do Dworca Terespolskiego). Koncesję na budowę linii tramwajowej wydał rząd rosyjski na lat 87, a miała ona upłynąć dniem 1 stycznia 1952 r. W zawarciu umowy, ani też w zyskach miasto nie miało udziału. Co więcej, tramwaj był pierwotnie projektowany bardziej z myślą o przewozach towarowych, gdyż posiadał odnogę nad Wisłę do przystani statków, po stronie praskiej . Tabor nie był imponujący i składał się z jedynie czterech wagonów pasażerskich produkcji duńskiej. Zyskały one szybko przydomek "ropuchy". Kursy odbywały się co pół godziny. Taryfa za kurs między dworcami wynosiła 15 kopiejek od osoby i po 3 do 6 kopiejek za bagaż. Natomiast w obrębie centrum miasta, na trasie: kościół Bernardynów - Dworzec Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej 5 kopiejek wewnątrz wozu i 1

Wspominając przedwojenną Warszawę, warto wspomnieć o jednej z cech tego miasta. Mianowicie o fatalnym układzie urbanistycznym, który, szczególnie w śródmieściu, cechowały wąskie ulice, które zaczynały się i kończyły w najmniej odpowiednich miejscach. Powodem takie stanu rzeczy były m.in. carskie zarządzenia ograniczające rozwój miasta oraz brak szerszej wizji jego rozwóju. Jednym z takich "wąskich gardeł" była przeprawa w stronę nowej północnej dzielnicy, czyli Żoliborza. Jeśli chcielibyśmy przejechać w 1935 r. tramwajem z pl. Wilsona, to na wysokości ul. Zajączka tramwaj ostro by skręcił w lewo, a następnie na Krajewskiego ostro w prawo pod wiadukt kolejowy, później jeszcze tylko w prawo, w lewo, znowu w lewo, przez pętlę na pl. Muranowskim, dalej ostro w lewo we Franciszkańską i w prawo w Nowiniarską i jesteśmy na pl. Krasińskich. Nie dziwi zatem, iż stołeczny ratusz podjął kroki, aby "wyprostować" i skrócić drogę z Żoliborza na Muranów. Wspominanym dziś wydarzeniem jest przebicie ul. Bonifraterskiej pod oficyną Pałacu Krasińskich, co miało miejsce właśnie 10 grudnia 1938 r. Dzięki temu ul. Bonifraterska uzyskała połączenie na odcinku Świętojerska - Franciszkańska. Autorem przebudowy był Marian Lalewicz. W związku z przebudową zburzono ponadto jeszcze kilka kamienic, ale do wybuchu wojny, również dzięki oddaniu wiaduktu nad torami przy Dworcu Gdańskim, droga na Żoliborz skróciła się znacznie. Warto zawrócić uwagę, iż obecne skrzydło gmachów Sądu Najwyższego i Sądu Apelacyjnego nawiązuje do owego przedwojennego rozwiązania. Ilustracja za warszawawobiektywie.waw.pl.

8 grudnia 1650 roku (lub, według innych opracowań, już 30 czerwca) osada Grzybów otrzymała od Jana Kazimierza prawo miejskie chełmińskie. Założycielem jurydyki był Jan Grzybowski z Grzybowa-Windyki h. Wilczekosy, syn dworzanina królewskiego Stefana Dobrogosta. Pan Jan ukończył, wzorem ojca, studia w Bolonii, po czym w 1633 r. objął po nim urząd starosty warszawskiego. Z czasem zdobył też starostwo kamienieckie, kilka urzędów ziemskich, był także rotmistrzem husarskim. Grzybowski założył swe miasteczko w bardzo dogodnym miejscu. Spotykały się tu trakty do Jazdowa, Rakowca i Starej Warszawy. Było to więc naturalne miejsce handlowe. Na podstawie przywileju miejskiego odbywały się tu cotygodniowe targi i trzy jarmarki rocznie. W grzybowskim ratuszu zasiadał burmistrz i pięciu rajców, miasteczko miało też własną miarę łokciową (większą o 4 cale od warszawskiej). Najpomyślniejszy okres Grzybowa przypada na drugą połowę XVIII w., kiedy to był on największą (pod)warszawską jurydyką liczącą ok. 3,5 tys. mieszkańców i 206 posesji. Mieściło się tu 28 browarów, wybudowano też murowany ratusz (1786, na ilustracji). Jak wszystkie jurydyki został włączony do Warszawy w 1791 roku. Ilustacja: wikimedia.org

W historii XX wieku miało miejsce kilka wypadków, w rezultacie których cały świat zatrzymał się ze strachu. Między innymi chodzi tu o elektrownie atomowe, w których w wypadku katastrofy zagrożenie jest istotnie bardzo duże. Jednak przypadek opisywanej dzisiaj elektrowni pokazuje, że nie każda elektrownia jest taka sama, a i wypadki bywają różne. Na warszawskich Siekierkach od 1961 roku funkcjonuje największa elektrociepłownia w Polsce i druga co do wielkości w Europie. Dzisiaj, w ten nieco mroźny dzień, Elektrociepłownia Siekierki świętuje rocznicę. Dokładnie 53 lata temu została uruchomiona pierwsza jej turbina. W jej ponad pięćdziesięcioletnich dziejach miały miejsce dwa wypadki, których szczęśliwie nie można ochrzcić mianem katastrofy. Oba przeszły niemal niezauważone. Raz w 1976 roku, a drugi w 2010. W obu przypadkach zawiodły turbiny, a na skutek wywołanych przez nie zniszczeń doszło do pożaru. Szczęśliwie, nikt nie stracił życia. Z turbin EC Siekierki do mieszkań tysięcy warszawiaków dostarczany jest nie tylko prąd, ale również ciepła woda do centralnego ogrzewania - skutek uboczny produkcji setek megawatów. Skutki te są na tyle ogromne, że EC Siekierki może ogrzać około 60% budynków w Warszawie. Ogromna jest również sama elektrociepłownia. Dysponuje czterema kominami (dwoma starymi i dwoma nowymi, wybudowanymi całkiem niedawno) i sześcioma turbinami. Najwyższy komin, przy dużych wiatrach, odchyla się od pionu o jakieś 40 centymetrów, a w tej okolicy wieje całkiem często. Na jego szczycie można by umieścić pełnowymiarowe boisko do siatkówki, choć z daleka wygląda na całkiem szczupły i niepozorny. Jeszcze kilka lat temu, szczególnie po deszczu, dało się odczuć bliskość Siekierek wszędzie tam, gdzie powiał

W 1939 było tak: Nikt nam nie zrobi nic, Nikt nam nie weźmie nic, Bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły, Śmigły-Rydz! A w 1941 roku, pod koniec listopada i na początku grudnia, w konspiracyjnym mieszkaniu przy ulicy Sandomierskiej 18 na tajemniczą chorobę (najprawdopodobniej nadkwasotę lub niedokrwienną serca) umierał w zapomnieniu Adam Zawisza i źródła nie podają, żeby ktoś coś wtedy deklamował. Śmierć drugiej najważniejszej przed wojną (a de facto najważniejszej osoby w państwie) nastąpiła 2 grudnia 1941, niemal w zapomnieniu. Pogrzeb odbył się konspiracyjnie na Starych Powązkach 6 grudnia, a na grobie (do 1994 roku!) widniał konspiracyjny pseudonim marszałka - Adam Zawisza. Nie dziwi to wszakże jeśli zważymy wszystkie okoliczności. Ten sam Śmigły, który mienił się sam (i mienili go inni) godnym następcą marszałka Piłsudskiego, podobnie jak inni członkowie polskich władz politycznych i wojskowych opuścił Polskę w nocy z 17/18 września 1939 roku szosą zaleszczycką. Internowany w Rumunii w grudniu 1940 roku uciekł na Węgry, skąd z pomocą przyjaciół przedostał się na Słowację, a potem, przy użyciu pociągu, samochodu i własnych nóg, do Polski. Tu planował założyć własną organizację wojskową pod nazwą Obóz Polski Walczącej, kontynuującą politycznie idee przedwojennego OZN-u. Próbował również nawiązać kontakty z Grotem-Roweckim, co się nie udało, środowiska emigracyjne bowiem wciąż obwiniały dawnych piłsudczyków za klęskę w wojnie obronnej 1939 roku. Założona przez Rydza organizacja podziemna nie odegrała praktycznie żadnej roli politycznej i wojskowej. Rydza należy oceniać jak każdego - różnie - niemniej trzeba przyznać, że ocena ta nie wypada okazale. Nawet jeśli starać się ocenić jego działalność przedwojenną obiektywnie, można stwierdzić, że pozycja i

W nocy z 30 listopada na 1 grudnia 1962 roku dokonano niezwykle spektakularnej operacji inżynieryjnej, prawdopodobnie trzeciej tego rodzaju na świecie: przesunięto kościół Narodzenia NMP na Lesznie. Operacja była spowodowana planowanym poszerzeniem Al. Świerczewskiego (dzisiejszej "Solidarności"). Na wysokości kościoła ulica zwężała się, "psując" założenie Trasy WZ. Rozważano wyburzenie świątyni, uznano jednak, że koszty polityczne byłyby zbyt duże. Nadano wręcz sprawie priorytet i nie szczędzono środków, by wszystko przebiegło pomyślnie. Władze spodziewały się, że niepowodzenie zostanie uznane za umyślne działanie. Prace zlecono Biuru Studiów i Projektów Konstrukcji Stalowych "Mostostal" z udziałem Miejskiego Przedsiębiorstwa Robót Inżynieryjnych. Prace przygotowawcze trwały niemal dwa lata. Następnie budynek odcięto od fundamentów, umieszczono na specjalnym ruszcie, a w odpowiednim wykopie położono sześć torów z szyn kolejowych na podkładach. O godzinie 0:54 rozpoczęto procedurę. Pięć wyciągarek, każda obracana ręcznie przez czterech robotników, zaczęło przesuwać kościół z prędkością 93 mm na minutę. Po niespełna czterech godzinach budynek znalazł się na swoim miejscu - 21 metrów od swej pierwotnej pozycji. I choć na samym początku odpadło kilka cegieł, to wszystko zakończyło się więcej, niż pomyślnie - nie odnotowano żadnych odchyleń od pionu ani osiadania. Lokalna wieść niesie, że proboszcz przed operacją zostawił na ołtarzu szklankę pełną wody. Po jej zakończeniu nie wylała się ani kropla. Czy tak było, trudno stwierdzić, jednak rzeczywiście, żaden element wyposażenia nie doznał uszczerbku, wewnątrz paliło się nawet przez cały czas światło. Ponieważ wyburzono wcześniej przylegający do kościoła klasztor, w jego miejscu wybudowano wg projektu Henryka Świderskiego aneks, symetryczny do dzwonnicy po stronie wschodniej. W takiej postaci kościół istnieje do dziś, a

You don't have permission to register