Kartka z kalendarza – 4 listopada
Właśnie dzisiaj 33. urodziny obchodziłaby jedna z wielu polskich medalistek olimpijskich, związanych z Warszawą, Kamila Skolimowska. Niestety możemy to zdanie napisać jedynie w trybie przypuszczającym, ponieważ od ponad 6 lat Skolimowska już nie żyje. Przy okazji jej urodzin możemy jednak przypomnieć jej sylwetkę. Wywodziła się ze sportowej rodziny, jej ojciec podnosił ciężary w wadze superciężkiej, a sama Kamila swoją przygodę ze sportem zaczynała od wioślarstwa, a potem pchnięcia kulą. Na starty na rzutni namówił ją ówczesny trener warszawskiej SKRY, i okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. W raczkującej dopiero konkurencji czyniła szybkie postępy i jako młodziczka mogła już konkurować z seniorkami. Pierwszy start na wielkiej imprezie (Mistrzostwach Świata 1999) nie przyniósł jednak sukcesów, stremowana Skolimowska spaliła dwie próby, a w trzeciej uzyskała marne 50,38 m i zajęła przedostatnie miejsce w eliminacjach. Sukces przyszedł jednak już rok później. Wobec dyskwalifikacji dominującej wcześniej w konkurencji Rumunki Melinte i "słabszej formy" Rosjanki Olgi Kuzienkowej, Skolimowska sensacyjnie sięgnęła w piątkowe wczesne popołudnie 29 września 2000 roku po złoto olimpijskie, nie mając jeszcze 18 lat. Po tym sukcesie (nasze zdjęcie za newsweek.pl pochodzi właśnie z Igrzysk w Sydney) wróżono naszej sportsmence długą światową karierę. Niestety, stało się inaczej. W zasadzie można powiedzieć, że wielkiego sukcesu Skolimowska nigdy już nie powtórzyła. Na Mistrzostwach Świata zajmowała miejsca 4., 7., 8. i 4., na Igrzyskach w Atenach była 5., zaś w Pekinie spaliła wszystkie próby w finale, pierwszy raz ustępując wschodzącej gwieździe światowych rzutni, Anicie Włodarczyk, która już rok później była rekordzistką świata. Również wynik z Sydney, 71,16 m,
Kartka z kalendarza – 2 listopada
Wielu warszawskich przewodników stając na Krakowskim Przedmieściu przed pałacem, mieszczącym w XVIII i XIX wieku Pocztę Saską opowiada tam turystom ckliwą historyjkę o tym jak to Fryderyk Chopin w zaduszki roku 1830 chyłkiem opuszczał kipiącą już od nadchodzącego powstańczego zrywu Warszawę aby nigdy do niej nie powrócić. A nieco wcześniej, w październiku, odbył się jego ostatni pożegnalny koncert. Historia ta brzmi pięknie i romantycznie, ale jest, niestety, niemal zupełnie nieprawdziwa. Gdy nasz kompozytor opuszczał Warszawę, nie wiedział bowiem, że do niej nie powróci. Zwykle bowiem tak jest w historii, że rzeczy "wielkie" dzieją się przypadkiem i później dorabia się do nich ideologię tak, aby pasowały do czyjegoś życiorysu. Nie inaczej było w tym przypadku. Chopin wyjeżdżał z Warszawy, ale nie po raz pierwszy; w roku 1826 był w Niemczech, a w 1829 w Wiedniu, gdzie dawał już koncerty jako rozpoznawalny artysta. Nie inaczej było i teraz, owszem, kompozytor miał zamiar spędzić jakiś czas za granicą, ale furtki za sobą nie zamykał. Jego wyjazd też nie miał charakteru wymykania się chyłkiem w zaduszkowy poranek pod osłoną spadających liści i zacinającego deszczu, a był po prostu wyjazdem na poły turystycznym, na poły zarobkowym. O tym, że tak było, może świadczyć fakt, że aż na Wolę odprowadzili Chopina koledzy z klasy kompozycji warszawskiego konserwatorium, a w mieszczącej się przy obecnej ulicy Połczyńskiej Żółtej Karczmie studenci spożyli ostatni posiłek i wykonali na cześć Chopina kantatę skomponowaną specjalnie na tę okoliczność przez Józefa Elsnera. Czyli, jak by nie patrzeć, pobyt Chopina w Warszawie skończył się imprezą. Dopiero w