skpt.warszawa@gmail.com

Kartka z Kalendarza

Author: admin

11 kwietnia 1927 roku zmarł w Bydgoszczy Wacław Denhoff-Czarnocki, żołnierz, poeta, sportowiec, jeden z założycieli Polonii Warszawa. Urodził się w Warszawie, w rodzinie kupieckiej. Uczył się w gimnazjum Wróblewskiego, następnie studiował (krótko) medycynę w Lozannie. Od 1912 roku należał do Związku Strzeleckiego, a od 1915 – do POW. W konspiracji używał pseudonimów „Szembek” oraz „Denhoff”, które to, legionowym zwyczajem, stało się częścią jego oficjalnego nazwiska. Służy w Legionach, bierze udział w wojnie polsko-ukraińskiej i polsko-bolszewickiej. Po wojnie, ze względu na stan zdrowia, przechodzi w stan spoczynku. Do historii Warszawy Czarnocki przeszedł jednak jako współtwórca Polonii. Grał w piłkę, był kapitanem Korony i inicjatorem zjednoczenia warszawskich drużyn szkolnych (Stelli i Merkurego) pod nowym szyldem. I to właśnie on miał tę nową nazwę – Polonia – wymyślić. Mawiano, że był lepszym działaczem i organizatorem niż graczem. Rzeczywiście, z czynnego uprawiania sportu zrezygnował szybko. Po wojnie zajął się za to dziennikarstwem sportowym. W latach 1925-27 był redaktorem naczelnym „Stadjonu”. Pisywał i spisywał żołnierskie pieśni, piosenki i historie. Wydał Piosenki i wiersze (1916), Peowiackie piosenki (1917), Włóczęgę (1927). Najlepiej zaś rozpoznawalna i do dziś śpiewana jest piosenka „O mój rozmarynie”, którą opracował, rozszerzył o nowe zwrotki i rozpropagował. Czarnocki został pochowany na bydgoskim Cmentarzu Nowofarnym. Jego grób się do dnia dzisiejszego nie zachował, jednak po wytężonych badaniach udało się miłośnikom Polonii w roku 2012 ustalić dokładne miejsce pochówku i umieścić na nim symboliczną tablicę. Ilustracja: NAC

Mimo, że obiekty wykonane według jego projektu są obecne w świadomości przeważającej części mieszkańców Warszawy, niewiele osób zdaje sobie sprawę, kto jest ich autorem. Karol Tchorek urodził się w Serocku, w biednej chłopskiej rodzinie, w roku 1904. Jako piętnastolatek wziął udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Później imał się różnych dorywczych zajęć, by podjąć naukę w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych. Jego nauczycielem był, między innymi, Jan Szczepkowski. Gdy Szczepkowski spoczął na Starych Powązkach, Karol Tchorek wykonał rzeźbę na grobie swojego mistrza. W czasie II Wojny Światowej artysta stracił dom oraz dwie swoje pracownie. Gdy w 1948 roku ogłoszono konkurs na formę upamiętnienia miejsc walk i męczeństwa, rzeźbiarz zgłosił swoją wizję. Rok później konkurs rozstrzygnięto – wybrano projekt Karola Tchorka. Projekt przewidywał wyróżnienie miejsca martyrologii płaskorzeźbą – tablicą z krzyżem maltańskim na którym umieszczono tarczę. Ile tablic umieszczono na ulicach Warszawy - dokładnie nie wiadomo. Zaczęto instalować je na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, a ostatnie instalacje miały miejsce jeszcze w latach osiemdziesiątych. Część upamiętnień znikała wraz z rozbieranymi budynkami. Obecnie w granicach Warszawy znajduje się około 200 tablic. Największe ich skupisko znajduje się na ulicy Wolskiej. Niestety, na wielu tablicach znalazły się błędy, które bywają do tej pory poprawiane. Poza tablicami, na skwerze z tyłu Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina przy ulicy Okólnik, możemy zobaczyć pracę artysty pod tytułem „Warszawska Jesień”. Karol Tchorek zmarł 10 kwietnia 1985 w Warszawie. Ilustracja: wikimedia.org

8 kwietnia 1916 roku wszedł w życie akt wydany przez Generał-Gubernatora Warszawskiego Hansa Hartwiga von Beselera, rozszerzający granice administracyjne Warszawy. W skład miasta weszły nowe tereny, dotychczas wchodzące w skład zewnętrznego pasa fortów Twierdzy Warszawa: części gmin Mokotów (pierwsze kawałki włączono już w 1911 roku), Wilanów, Bródno, Wawer, Młociny oraz Pruszków, jak również cały obszar gminy Czyste. Jest prawdopodobne, że to czego swym aktem dokonał von Beseler, dokonałoby się również gdyby w Warszawie zostali Rosjanie - w roku 1913 wysadzono część zewnętrznych umocnień Twierdzy Warszawa. Zwykle omawiając rozszerzenie granic skupiamy się na pozyskaniu przez duszące się w niemalże stanisławowskich granicach miasto nowych terenów pod budownictwo mieszkaniowe - co jest niewątpliwie prawdą, na dowód czego przytoczyć można choćby bardzo intensywną urbanizację terenów takich jak Mokotów, Saska Kępa czy Grochów. Granice miasta sięgnęły na północy po Marymont i Pelcowiznę, na zachodzie za Koło, na południu w okolice ob. Dworca Południowego, a na wschodzie po Gocławek. Miasto zyskało 8200 ha gruntów, często już, jak Grochów, Sielce czy Mokotów, zabudowanych. Inspiracją niemieckiego okupanta było wszakże nie pozyskanie nowych terenów pod budownictwo, a finansowanie działań wojennych. Włączenie wianuszka gmin do Warszawy oznaczało zrównanie podatków z warszawskimi, czyli de facto ich podwyższenie. Przyłączone tereny były w wielu miejscach terenami czysto wiejskimi, co skutkowało koniecznością ich - często kosztownej - melioracji, deniwelacji czy uzbrojenia terenu. Ogólnie rzecz biorąc, Warszawa na rozszerzeniu granic jednak skorzystała. Mimo tego, że obszary takie jak Siekierki, Czyste, fragmenty Młocin czy Grochowa pozostawały obszarami na poły wiejskimi do wybuchu II wojny światowej, a różnica między Pelcowizną, a Nową

9 kwietnia 1757 r. w podpoznańskiej miejscowości Glinno w drobnoszlacheckiej rodzinie Bogusławskich przyszedł na świat chłopiec. Rodzice, czyli Andrzeja i Anny z Linowskich, nadali dziecku imię Wojciech. Zapewne nikt z rodziny nie sądził, iż dziecko doczeka się kiedyś przydomka "ojca polskiego teatru". Bogusławski związał się z Warszawą już w trakcie młodych lat, gdyż został wysłany na naukę do Collegium Nobilium działającego na ul. Miodowej pod koniec lat 60. XVIII w. Po nieudanej karierze w wojsku Wojciech Bogusławski poświęcił się teatrowi. 11 lipca 1778 r. w pałacu Radziwiłłów (obecnym pałacu prezydenckim) odbyła się premiera "Nędzy uszczęśliwionej Naypierwszej oryginalnej polskiej opery w dwóch aktach z muzyką Macieia Kamieńskiego" (pisownia oryginalna). Libretto do tej opery napisał właśnie Wojciech Bogusławski. W 1783 r. został również dyrektorem Teatru Narodowego. Stanowisko to obejmował zresztą jeszcze dwa razy: w 1790 i 1799 roku. W przerwach, wymuszonych sytuacją polityczną, przebywał, odpowiednio, w Wilnie i Lwowie, gdzie zresztą też tworzył polskie sceny. Z Warszawą pozostał związany jednak do końca życia, i niemal do śmierci w 1829 r. występował na deskach stołecznego teatru. Warto również wspomnieć, że na ul. Żelaznej 97 istnieje do dzisiaj pałacyk, który polecił wybudować dla siebie Bogusławski. Mieści się w nim dzisiaj przedszkole sióstr franciszkanek. Ilustracja: Culture.pl

7 kwietnia 1861 roku zginął na Zamku warszawskim – z własnej ręki – Johann (Iwan Fiedorowicz) von Peucker, podpułkownik armii rosyjskiej, zapomniany bohater epoki powstania styczniowego. 6 kwietnia książę Gorczakow rozwiązał Towarzystwo Rolnicze, jedyną właściwie w owym czasie instytucję w Królestwie cieszącą się pewną autonomią. Wzburzona ludność Warszawy wzięła następnego dnia w masowej demonstracji, która przemaszerowała z pl. Ewangelickiego na pl. Zamkowy. Władze wojskowe przygotowały się do użycia siły wobec demonstrantów. Ppłk Peucker, nie chcąc brać udziału w rozlewie krwi cywilów, zaprotestował w jedyny przystający wówczas oficerowi sposób – popełniając samobójstwo. Zszokowany książę Gorczakow rozkazał wycofać wojsko, dzięki czemu pochód przeszedł nieniepokojony. Sam ppłk Peucker natychmiast stał się bohaterem narodowym. Jego pogrzeb na cmentarzu ewangelicko-augsburskim przyciągnął tłumy, a na nagrobku składano kwiaty. Wybito również medal pamiątkowy z napisem „Za cnotliwy czyn”. Peuckera podziwiał też Aleksander Hercen. Napisał w „Kołokole”: „Wieczne odpoczywanie, to bohater, ale dlaczego strzał ten został oddany w czystą pierś? Jeśli już strzelać, to lepiej do tych generałów, którzy każą rozstrzeliwać bezbronnych.” Tym smutniejszym epilogiem tych wydarzeń były wydarzenia dnia następnego. 8 kwietnia nikomu już nie zadrżała ręka. Na tym samym placu Zamkowym zginęło ok. stu osób. Jeszcze kilka lat temu grób Peuckera był zarośnięty i zapomniany. Uporządkowała i „przywróciła” go odwiedzającym cmentarz ewangelicki młodzież z Gimnazjum nr 47 w październiku 2010 roku. Ilustracja: projekt Kotwice Pamięci

Gdy 4 kwietnia 1919 roku w piwnicy Galerii Luxenburga przy ulicy Senatorskiej odbył się inauguracyjny występ nowego kabaretu o nazwie Qui pro Quo ani właściciele, ani artyści i autorzy tekstów, ani publiczność nie mieli jeszcze świadomości, że biorą udział w narodzinach zjawiska, które odciśnie trwałe piętno na obrazie Warszawy międzywojennej. Kabaret, którego repertuar od początku stał na bardzo wysokim poziomie, przez dwadzieścia lat był wzorem dla innych, podobnych przedsięwzięć scenicznych. Tu trzeba dodać: wzorem, który rzadko udało się doścignąć. Założycielami, wykładającymi środki na realizację przedsięwzięcia byli ziemianin Bolesław-Leszek Przyłuski, architekt Tadeusz Sobocki i kupiec Izydor Weisblat. Na stanowisko kierownika artystycznego powołali kompozytora i dziennikarza Jerzego Boczkowskiego, który w roku 1922 stał się również współwłaścicielem kabaretu. Spektakularny sukces sceniczny, który, oczywiście, przełożył się również na sukces finansowy, nie dziwi, gdy wiemy, że głównymi autorami tekstów do kabaretu był Julian Tuwim, Antoni Słonimski i Marian Hemar. Od roku 1925 konferansjerem został Fryderyk Jarosy, który rok wcześniej przybył do Warszawy wraz z teatrem rosyjskim i w stolicy Polski już pozostał. Co ciekawe, gdy podjął się zadania konferansjera, bardzo słabo mówił po polsku – akcentu nie pozbył się nigdy – i początkowo swoich wypowiedzi uczył się na pamięć. Obsadę aktorską stanowiła plejada gwiazd sceny, między innymi, Hanka Ordonówna, Mira Zimińska, Zula Pogorzelska, Eugeniusz Bodo czy Adolf Dymsza. Autorzy tekstów nie stronili od tematyki politycznej i, mimo, częstych interwencji cenzorów, ówczesna elita władzy obawiała się żartów, jakie padały w piwnicy galerii. Kres działalności kabaretu przyniósł Wielki Kryzys i

"To był wspaniały człowiek. Przez dwadzieścia pięć lat nie spóźnił się do pracy." - miał powiedzieć ktoś z gminy żydowskiej, gdzie tenże pracował, o Icchoku Lejbie Perecu na jego pogrzebie. Anegdota ta nie oddaje wszakże wielkości Pereca. Ten - uwaga - sefardyjski z pochodzenia polski Żyd, zmarły 3 kwietnia 1915 roku, był nie tylko sumiennym pracownikiem gminy, ale również pisarzem, jednym z najwybitniejszych twórców, którzy pisali w języku jidysz. Był również - przy okazji - adwokatem, krytykiem teatralnym oraz politykiem i konspiratorem. Zapamiętano go przede wszystkim za jego dzieła literackie - głównie nowele oddające życie Żydów w czasach przed wybuchem I wojny. Legendą stał się już za życia, dlatego na jego wspomniany pogrzeb przyszło ok. stu tysięcy ludzi. Perec jest pochowany na warszawskim cmentarzu żydowskim, jego grób znajduje się w tzw. mauzoleum trzech pisarzy w głównej alei cmentarza. Jego imię nosi ulica, przy której mieszkał, a która wówczas (do 1951 roku) nosiła nazwę Ceglanej. Ilustracja: wikimedia.org

2 kwietnia 1640 roku zmarł w Warszawie Maciej Kazimierz Sarbiewski, jezuita, jeden z najwybitniejszych europejskich poetów nowożytnych, zwany Polskim Horacym. Urodził się w 1595 r. w Sarbiewie pod Płońskiem, w możnej, wkrótce senatorskiej, rodzinie. Studiował w Pułtusku i Wilnie. W roku 1612 wstąpił do Towarzystwa Jezusowego. Kilka lat spędził też na studiach w Rzymie, gdzie przebywał na dworze Urbana VIII. Ten, zachwycony jego twórczością, nadał mu laur poetycki. Sarbiewski tworzył wyłącznie po łacinie (zachowało się jedno kazanie, spisane po polsku). Pisywał tak lirykę, jak i traktaty poetyckie, które wywarły znaczy wpływ na literaturę baroku. Odwoływał się do estetyki antycznej, w którą jednak wlewał chrześcijańskie sensy. Był bardzo szeroko czytany i drukowany w imponujących nakładach. Do jego „Lyricorum libri IV” ilustracje wykonał sam Piotr Paweł Rubens. Po powrocie do Rzeczypospolitej objął katedrę retoryki Akademii Wileńskiej. Wykładał też w kolegiach zakonnych. W końcu w 1635 został nadwornym kaznodzieją Władysława IV, co zmusiło go do przenosin do Warszawy. Nie polubił chyba jednak naszego miasta – lub też dworskiego życia – gdyż po kilku latach zaczął prosić króla o zwolnienie z tego zaszczytu. Król zgodził się; jezuita miał jeszcze wygłosić ostatnie kazanie w kolegiacie świętojańskiej, przez wzgląd na jakiegoś znacznego królewskiego gościa. Sarbiewski wygłosił z przejęciem porywającą mowę, jednak po zejściu z ambony źle się poczuł i po trzech dniach zmarł. Poetę pochowano w podziemiach kościoła Jezuitów. Opiekujący się świątynią w początkach XIX wieku pijarzy przenieśli trumnę, na której był ślad napisu „Po…Laur…S…” do swojego kościoła na Długiej, a gdy ten utracili, na cmentarz Powązkowski. Tam to, za

1 kwietnia 1899 roku przyszło opuścić ten świat Leonardowi Marconiemu, rzeźbiarzowi chętnie mylonemu ze swoim stryjecznym bratem, Leandrem. Urodził się w Warszawie w 1835 r. Był synem rzeźbiarza i sztukatora Ferrantego, brata Henryka. Studiował w Warszawie u Konstantego Hegla i w Rzymie w Akademii św. Łukasza. W Warszawie prowadził wspólną pracownię z Andrzejem Pruszyńskim. Parał się rzeźbą portretową, religijną, architektoniczną i nagrobną. Pozostawił nam więc wystrój kościoła św. Anny w Wilanowie, wystrój fontanny na Krakowskim Przedmieściu (dziś przed kinem „Muranów”), epitafium Fryderyka Chopina w kościele Św. Krzyża i kilka nagrobków na cmentarzu Powązkowskim (znawcy tematu na pewno jakieś przytoczą). Bardziej imponujący dorobek pozostawił jednak we Lwowie, gdzie wykładał na Politechnice. Ozdobił tam gmachy Kasy Oszczędności i Sejmu Galicyjskiego, Grand Hotelu i Hotelu George. Ale najbardziej chyba znany jest pomnik Aleksandra Fredry z 1897 r., dziś znajdujący się we Wrocławiu na Rynku. Równie ważne dzieło przypadło Krakowowi – pomnik Tadeusza Kościuszki na Wawelu, na podstawie modelu Marconiego, wykonał już w 1900 r. jego zięć, Antoni Popiel. Leonard Marconi został pochowany na cmentarzu Łyczakowskim. Ilustracja: wikimedia.org

31 marca w Polsce wydarzyło się bardzo wiele ciekawych rzeczy: Mongołowie spalili Kraków, przekopano Wisłę pod Gdańskiem, premierę miały "Piłkarski Poker" i kanał TVP Polonia. A w Warszawie jak na złość niewiele, no, może poza jednym. Tego dnia, w 1999 roku, około południa do mieszczącej się przy ulicy Wolskiej 38 restauracji "Gama" weszło trzech mężczyzn, którzy bez słowa przeszli przez pierwszą salę, weszli do drugiej, gdzie siedziało pięciu innych, wyjęli schowane karabinek automatyczny, pistolet i dubeltówkę i oddali kilka serii do zgromadzonych, po czym wyszli, zostawiając pięć trupów, których krew, jak opowiadali naoczni świadkowie, mieszała się z wodą wypływającą z przestrzelonych kaloryferów. Policyjne śledztwo szybko wykazało, że strzelanina, która wstrząsnęła Warszawą, była kulminacją porachunków dwóch odłamów tzw. mafii wołomińskiej. Młodzi gangsterzy, chcąc zwiększyć swoje wpływy (bo co to za przyjemność kontrolować Wawer, Rembertów czy Międzylesie), wypowiedzieli wojnę starym bossom. Mózgiem młodzieży był Karol S. "Karol", blacharz z Wesołej, zaś głównym antagonistą Marian K. "Klepak" i jego przyboczni "Łysy","Oskar", "Lutek" i "Kurczak". To oni zginęli w słoneczne południe za stolikami "Gamy". Porachunki zaczęły się już wcześniej, panowie podkładali sobie bomby w samochodach, a od połowy marca zaczęli się nawzajem zabijać. Kulminacją była właśnie opisywana strzelanina. Policja i prokuratura, mimo że prowadziły śledztwo, nie doprowadziły do skazania żadnego ze sprawców napadu, ba, nie postawiono nawet nikogo w stan oskarżenia. Strzelanina w "Gamie" była jednak o tyle znamienna, że zakończyła epokę dwubiegunowego podziału warszawskiej przestępczości zorganizowanej na "Pruszków" i "Wołomin" i rozpoczęła erę wewnętrznych porachunków w obu grupach. Na zdjęciu, za stroną TVP Info, wnętrze "Gamy" po napadzie.

30 marca 1970 roku rozpoczęto jedną z najefektowniejszych operacji inżynieryjnych powojennej Warszawy. Po przesunięciu rogatki grochowskiej i kościoła Narodzenia NMP przyszła pora na jeszcze większe wyzwanie: obrócenie pałacu Lubomirskich. Pałac psuł krew już Augustowi II. Stał ukośnie do Osi Saskiej, zupełnie do niej nie pasując i rażąc barokową potrzebę symetrii. Królowi jednak zabrakło pieniędzy na wykupienie go, pałac więc ocalał i ulegał kolejnym przebudowom. Po zniszczeniach II wojny światowej został odbudowany. Brano go pod uwagę przy rożnych planach zagospodarowania dawnego Wielopola, łącznie z odsunięciem go, by stał do osi równolegle. Ostatecznie jednak stanęło na wybudowaniu osiedla Za Żelazną Bramą. Pomysłodawcą ukształtowania placu i zamknięcia go - oraz całej Osi Saskiej - przesuniętym pałacem był marszałek Marian Spychalski. Tak też się stało. Pałac odcięto od oficyn, które postanowiono wyburzyć, posadowiono na kratownicy i odcięto od piwnic poniżej ich stropu. Ułożono 16 łukowych torowisk, składających się z od 4 do 10 szyn kolejowych, umieszczonych na żelbetowych płytach. 10 hydraulicznych siłowników rozpoczęło żmudną pracę przesuwania budynku, starannie kontrolując równomierność przesuwania i korygując odkształcenia. Budynek przesunięto o zamierzone 74° w ciągu 49 dni, po czym umieszczono go na nowych fundamentach. Po zakończeniu prac nie odnotowano żadnych odkształceń ani uszkodzeń, operacja zakończyła się więc pełnym sukcesem. Ilustracja za fotopolska.eu

25 marca 1954 roku zmarł sześćdziesięciosiedmioletni Leon Schiller, polski reżyser, pieśniarz i krytyk teatralny. Urodzony w Krakowie w 1887 roku, pochodził z austriackiej, katolickiej rodziny, która w XIX wieku osiadła w Galicji. W roli pieśniarza debiutował w krakowskim kabarecie Zielony Balonik w 1906 roku. Zaś swój reżyserski debiut miał w warszawskim Teatrze Polskim w 1917 roku (nieopodal teatru, stoi jego pomnik-popiersie - na zdjęciu z wikimedia.org). Schiller spędził również dwa intensywne lata we Lwowie, gdzie w latach 1930-32 wystawiał w trzech teatrach: Teatrze Wielkim, Teatrze Małym oraz w Teatrze Rozmaitości. Schiller zajmował się wystawianiem głównie utworów wielkich romantyków. Legendarną stała się jego adaptacja "Dziadów", która powstała we Lwowie, aby później została wystawiona również w Wilnie, Warszawie i Sofii. Oprócz "Dziadów", Schiller zaadaptował rownież "Sen srebrny Salomei" i "Kordiana". W czasie drugiej wojny światowej na kilka miesięcy trafił najpierw na Pawiak, a potem do obozu Auschwitz-Birkenau, gdzie trafił z powodu represji po zamachu na Igo Syma, aktora, kolaboranta III Rzeszy, który został mianowany dyrektorem "Theater der Stadt Warschau", przedwojennego Teatru Polskiego. Leon Schiller nie był bezpośrednio powiązany z zamachem, lecz razem ze Stefanem Jaraczem i wieloma innymi ludźmi z warszawskiego świata aktorskiego został aresztowany przez Gestapo. Z obozu wykupiła go po kilku miesiącach siostra, Anna Jackowska. Po wojnie był związany z PPR, później PZPR. Z ramienia tych partii, był posłem na Sejm. W latach 1946-49 był rektorem PWST w Łodzi. W 1949 Bolesław Bierut odznaczył go Orederem Sztandaru Pracy I klasy, a w 1953 Złotym Krzyżem Zasługi.

27 marca 1835 roku odbyło się uroczyste poświęcenie kaplicy Halpertów, najokazalszej i jednej z najpiękniejszych warszawskich kaplic cmentarnych. Oddajmy głos reporterowi "Kurjera Warszawskiego": Wczoraj w 3cią rocznicę zgonu ś. p. WJP. Salomona Halperta, o którego zapisach dobroczynnych donieśliśmy; odbyło się przeniesienie zwłok iego do nowej kaplicy na smętarzu Ewanielickim, kosztem pozostałej Wdowy i Rodziny, wystawionej. Chociaż w czasie słoty, bardzo znaczna liczba Przyiaciół i Znaiomych tej Rodziny przybyła na ten obrzęd. Kaplica ta przeznaczona na groby osób należących do rodziny Halpertów, iest ozdobą tego miejsca, wystawiona według planu Budowniczego [Adolfa] Szucha; w niej oraz odbywać się będą Nabożeństwa żałobne dla całej Gminy tego wyznania. Pastorowie [Karol] Lauber i Tecner [Jerzy Tetzner] wymownie oddali cześć pamięci nieboszczyka i przedstawili go iako wzór dobroczyńców, wskazawszy oraz za przykład godny naśladowania, przywiązanie i wdzięczność zacnej Rodziny dla Ojca. Artyści muzyczni Teatru wielkiego w czasie przeprowadzania zwłok, wykonali marsz żałobny, a w czasie obrzędu i poświecenia kaplicy JP. Szpis [Henryk Bogumir Spiess] czytał poezją stosowną przez siebie ułożoną, z towarzyszeniem nowej muzyki kompozycji Józefa Elsnera. Nakoniec, zwłoki włożone do trumny mosiężnej, przez potomków zostawiono w tym grobie na wieczny spoczynek. [przypisy w nawiasach - SKPT] Warto do relacji dodać, że autorem dekoracji rzeźbiarskiej był jeden z bardziej cenionych artystów późnego klasycyzmu w Warszawie, Paweł Maliński. Kaplica została przebudowana w latach 60. XIX w przez Jana Kacpra Heuricha. Ołtarz pochodzi z lat 30. XX w., a obecny stan jest efektem generalnego remontu kaplicy, zakończonego w 2009 roku. Wtedy też ponownego poświęcenia kaplicy „Słowem Bożym i modlitwą Trójjedynemu Bogu dla

W połowie XVIII wieku było już wiadomo, że teatr nie musi być wystawiany dla tylko jednej osoby. Nie musi być prywatną domeną władcy lub innych możnych. Można powiedzieć, że konwencja teatru dworskiego była na wyczerpaniu. Dlatego też Wojciech Bogusławski, jeden z najwybitniejszych sług króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, nie tylko tworzył teatr stanisławowski, ale również postawił na silne nogi teatr dla ludzi, teatr narodowy. Zanim teatr, który rozwinął Bogusławski (a nazwał go zgodnie z nazwą rodzajową Teatrem Narodowym), uzyskał swoją stałą siedzibę, mieścił się w kilku miejscach - między innymi na placu Krasińskich. W każdej wcześniejszej lokalizacji okazywało się, że budynek jest w zbyt złym stanie, albo jest za mały dla wszystkich tych, którzy chcieli do niego wejść. Dlatego też Bogusławski dołożył wszelkich możliwych starań, żeby jego teatr wreszcie trafił do godnego instytucji budynku. I tak, w 1825 roku na dzisiejszym placu Teatralnym, gdzie ówcześnie mieścił się przestarzały już Marywil, kompleks handlowo-usługowy, rozpoczęto budowę nowego Teatru Narodowego. Prace projektowe zostały przekazane Antoniowi Corazziemu. Budowa trwała do 1833 roku, ale Bogusławski jej niestety nie dożył. Zmarł w 1829 roku. Po zakończonej budowie nie pozostało nic innego, jak tylko otworzyć budynek dla publiczności. I tak, 24 lutego 1833 roku odbył się pierwszy spektakl, którym był "Cyrulik sewilski" Gioacchina Rossiniego. Dlaczego nie polskim dziełem? Po przegranym powstaniu władze państwowe się na to zwyczajnie nie zgodziły. Nie wolno też już było nazywać teatru Narodowym - był "po prostu" Wielki. Trzeba było czekać niemal sto lat, do 1924 roku, by odbudowany po pożarze gmach odzyskał dawną nazwę. Dziś, na swoich

Kacper Heurich, architekt. Był to, jak wielu ówczesnych wybitnych warszawiaków, Polak "z wyboru", jego dziad, też Jan Kacper, sprowadził się do Warszawy z Turyngii, z księstewka Saksonia-Meiningen i Hildburghausen i osiadł na Lesznie, jak większość ewangelickich przybyszów z Niemiec. Jego ojciec był artystą-stolarzem, zaś sam Jan Kacper rozpoczął studia w Szkole Sztuk Pięknych. Już jako absolwent, nasz bohater odbył roczną praktykę przy budowie jednego z ostatnich dzieł Henryka Marconiego, wilanowskiej kolegiacie św. Anny, której był wykonawcą. Następnie, by zaznajomić się z prądami w ówczesnej europejskiej architekturze, udał się w kilkuletnią podróż po Europie. A że w ówczesnej Europie dominowały style historyzujące, a i nauki u Marconiego nie mogły zaowocować niczym innym, również i dzieła Heuricha utrzymane były w tej stylistyce. Wielu z nich niestety w Warszawie nie mamy, zostały one bowiem zniszczone w czasie II wojny światowej. Z tych, które zostały, warto wspomnieć Pałac Czapskich-Janaszów przy Zielnej 47, Dom Dochodowy Parafii Św. Trójcy przy Kredytowej 2, czy stojące jeszcze skrzydło budynku Gimnazjum Reja przy pl. Małachowskiego. Również nieistniejący już, a stojący niedaleko tego ostatniego, budynek Gimnazjum Żeńskiego im. Anny Wazówny wyszedł spod jego ręki. Były to budynki w swej stylistyce bardzo podobne - neorenesansowe, o regularnych, żeby nie powiedzieć nudnawych, fasadach, często symetryczne, z oszczędnym historyzującym detalem. Jana Kacpra Heuricha nie należy mylić z jego synem, również architektem, Janem Fryderykiem, autorem Domu pod Orłami, kamienicy Raczyńskich, zwanej też Heurichowską, czy dworca kolejowego w Skierniewicach. Jan Fryderyk był owocem miłości Jana Kacpra do Bronisławy z Lilpopów, i mariaż ten z córką jednego z wybitniejszych przemysłowych

Wiedzą wśród miłośników Warszawy zapewne powszechną jest, iż do 1791 roku prócz dwóch miast królewskich zespół miejski tworzyło 26 jurydyk - miasteczek prywatnych; magnackich lub kościelnych. A założycielem aż dwóch z nich był nasz dzisiejszy bohater. 23 marca (wg innych źródeł 25 lutego) 1768 roku zmarł Eustachy Potocki, cześnik koronny i generał artylerii litewskiej. Choć nigdy nie dochrapał się choćby najskromniejszego urzędu senatorskiego, a w polityce uczestniczył jako zwykły poseł, to magnatem był potężnym. Prócz rodowego majątku trzymał liczne królewszczyzny i starostwa, w tym jedno, o którym jeszcze wspomnimy - Tłumacz. Urodził się w 1720 roku jako najstarszy syn Jerzego Potockiego. Był wychowankiem lubelskich jezuitów. Karierę polityczną rozpoczynał w stronnictwie republikantów, w opozycji do obozu królewskiego i Czartoryskich. Był przeciwnikiem elekcji Stanisława Augusta. Niedługo potem usunął się z życia politycznego. Poczynił kilka ważnych fundacji. W Sernikach wystawił kościół św. Marii Magdaleny projektu dobrze nam znanego Jakuba Fontany. Ten sam architekt wybudował najbardziej efektowne dzieło związane z Eustachym: pałac w Radzyniu Podlaskim. Dla nas jednak najważniejsze będą (pod)warszawskie poczynania pana cześnika. Najprawdopodobniej w 1749 lub 1750 dokonał podziału odziedziczonej jurydyki Leszno, tworząc nowy organizm - Tłomackie. Nazwa wzięła się od jednego z tytułów Potockiego - starosty tłumackiego właśnie. Kilka lat później zaś, w 1762 roku, założył poniżej skarpy wiślanej miasteczko Mariensztat. Tym razem nazwa upamiętnia żonę Eustachego, Mariannę z Kątskich. I to właśnie herby dwóch tych rodów, Pilawa (półtrzecia krzyża) i Brochwicz (jeleń) utworzyły herb Mariensztatu, o czy może przekonać się każdy, zwiedzając wybudowane po wojnie osiedle mieszkaniowe, lub zerkając na załączone zdjęcie.

Powstała jako efekt uboczny produkcji części podwozia samochodów ciężarowych. Początkowo Fabryka Samochodów Osobowych na warszawskim Żeraniu miała produkować maszynki do mielenia mięsa, jednak załoga fabryki, z zespołem inżynierów na czele, sprzeciwiła się temu pomysłowi i dopięła swego: rozpoczęły się prace nad małym samochodem osobowym polskiej produkcji - Syreną. Prace konstrukcyjne rozpoczęły się jeszcze w 1953 roku. Jednak wiele czasu minęło zanim po raz pierwszy zaprezentowano prototyp, a jeszcze więcej nim rozpoczęła się seryjna produkcja pierwszego modelu - Syreny 100. Niemal czterech lat potrzebowali konstruktorzy aby stworzyć zarówno Syrenkę, jak i całą linię produkcyjną dla niej. 20 marca 1957 roku z taśm montażowych FSO zjechała pierwsza pachnąca świeżością Syrena 100. W dzisiejszych kategoriach, technologicznie nie był to najbardziej zaawansowany samochód. Dwusuwowy silnik o mocy 27 koni mechanicznych równie dobrze nadawał się do kosiarki, a nadwozie wyklepywane było ręcznie na cementowo-asfaltowych formach. Produkcja nie mogła zatem wejść w tryb masowy, dlatego Syrenę 100 szybko zastąpiono kolejnymi modelami. Na Żeraniu powstały również cztery inne modele Syreny o kolejnych numerach 101, 102, 103 i 104 Wszystkie miały swoje wady, ale wszystkie były tak samo ukochane. Jednak najpowszechniejszą, wyprodukowaną w największej liczbie egzemplarzy była kolejna Syrena, opatrzona numerem 105. Ze stratą dla warszawskiej tradycji Syreny, w 1972 roku jej produkcja została przeniesiona do Fabryki Samochodów Małolitrażowych w Bielsku-Białej. Fragment folderu reklamowego Syreny 100 ze strony pasjonatprl.wordpress.com.

19 marca 1985 roku na dalekiej Florydzie zmarł Leopold Tyrmand, pisarz, dziennikarz i popularyzator jazzu. Urodził się w 1920 roku w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Jego ojciec Zelman był drobnym hurtownikiem, a matka Maryla - bywalczynią "Ziemiańskiej". Ukończył gimnazjum A. Kreczmara, po czym - przez rok i bez większego powodzenia - studiował architekturę w Paryżu. Po wybuchu wojny przeniósł się do Wilna, na tereny zajęte przez Związek Radziecki. Tam zaliczył niezbyt chlubny, choć pewnie zrozumiały epizod pisania do radzieckiej prasy. Wkrótce jednak nawiązał współpracę z podziemiem, został aresztowany, uciekł i po wielu perypetiach trafił do Rzeszy, gdzie pracował na fałszywych papierach. Nie udało mu się jednak przedostać do ukochanej Francji. Do Warszawy powrócił w 1946 roku. Zamieszkał w ocalałym w dużej mierze gmachu YMCA, skąd zresztą nowe władze chciały się go później pozbyć. Pisywał do prasy, w tym "Ekspresu Wieczornego", "Tygodnika Powszechnego" i "Przekroju". Dał się poznać jako błyskotliwy i zdolny dziennikarz. Jego coraz bardziej nonkonformistyczne poglądy sprawiały jednak, że tracił posady w kolejnych redakcjach, aż w końcu w 1953 został bez pracy. Wtedy też powstała jego bodaj najlepsza książka: "Dziennik 1954", panorama miasta i zbiór portretów jego mieszkańców. Zapiski jednak urywają się, gdyż Tyrmand otrzymał zamówienie na powieść, która miała się stać jego najbardziej rozpoznawalną książką: "Złego". "Zły" ukazał się w 1955 roku. W krytyce i kolegach po piórze wzbudził mieszane uczucia, jednak z miejsca stał się pozycją, jak byśmy dziś powiedzieli, "kultową". Rozczytywała się w nim cała Warszawa, a sam literat za honorarium mógł sobie pozwolić na samochód (prawie niemiecki, bo wartburg!) i

Dziwną, a może i zabawną rzeczą jest, że część Uniwersytetu Warszawskiego istniała jeszcze, zanim on sam powstał w 1815 r. Siedem lat temu Wydział Prawa i Administracji UW świętował już swoje 200-lecie, podczas gdy sama alma mater będzie obchodzić tę rocznicę dopiero w przyszłym roku. Dziś mija bowiem 207 lat od chwili, kiedy 18 marca 1808 r. w Dreźnie Fryderyk August zatwierdził projekt utworzenia Szkoły Prawa Księstwa Warszawskiego. Decyzja była podyktowana dwiema głównymi przyczynami. Po pierwsze, w ówczesnym Księstwie Warszawskim nie było żadnej wyższej uczelni. Kraków z Uniwersytetem Jagiellońskim oraz uczelnia wileńska leżały poza granicami nowego państwa. Po drugie Księstwo, które było nowym tworem państwowym tworzonym na wzór francuski, bardzo potrzebowało ludzi, którzy mogli by pracować w organizowanej administracji. To właśnie brak wykształconej kadry prawników legł u podstaw decyzji księcia warszawskiego. Lokalizacja Szkoły Prawa w Warszawie jest oczywista z uwagi na skoncentrowanie w mieście nowego aparatu administracyjnego. Lato 1808 r. upłynęło na organizowaniu oraz wydawaniu stosownych dekretów wykonawczych dotyczących przyszłych studiów. Nad całością czuwał minister sprawiedliwości Księstwa Feliks hr. Łubieński (portret za wikimedia.org). I chociaż częściej niż 18 marca 1808 r. za początek Wydziału Prawa uważa się 1 października 1808 r., kiedy to rozpoczął się pierwszy dzień nauki, to jednak właśnie od wspominanego wydarzenia rozpoczyna się piękna i bogata historia UW.

Na fasadzie domu przy ulicy Lwowskiej 3 uważny przechodzień znajdzie niewielką tablicę pamiątkową z napisem "W tym miejscu 17 marca 1996 roku został zastrzelony Wojtek Król, student Politechniki Warszawskiej. To mógł być każdy z nas". Tablica upamiętnia wydarzenia mające miejsce 19 lat temu wczesnym popołudniem. Po zakonczonym dniu targowym na giełdzie komputerowej przy Grzybowskiej w bramie kamienicy przy Lwowskiej 7 małżeństwo handlarzy wypakowywalo z bagażnika samochodu towar i zostało napadnietymi przez bandytów, którzy po szarpaninie ukradli im 10000 zł utargu. Nie mieli szczęścia, napadu dokonali bowiem w obecności przygodnego świadka - sąsiada wyprowadzającego psa - który później gonił ich w stronę placu Politechniki. W trakcie pościgu jeden z bandytów odwrócił się i strzelił, trafiając jednak przypadkowego przechodnia - studenta wydziału MEL PW, Wojciecha Króla, zabijając go na miejscu, po czym taksówką oddalili się w kierunku dworca Warszawa Centralna. Przeprowadzone szybko i pod olbrzymią presją opinii publicznej śledztwo policji doprowadziło do oskarżenia czterech młodych mężczyzn, których następnie sąd skazał na długoletnie wyroki. Problem leżał w tym, że żaden że świadków nie zapamiętał sprawców, zatem dowody były jedynie poszlakowe, a ekspertyza zapachowa przeprowadzona nieprawidłowo, wobec czego trzech z czterech oskarżonych nie miało przeciw sobie twardych dowodów. Zabójstwo na Lwowskiej było chyba pierwszym zabójstwem (nie licząc może morderstwa Jaroszewiczów), które wywołało tak szeroki oddźwięk społeczny. Młodzież organizowała marsze przeciw przemocy, sprawą interesowały się media, w tym zagraniczne, domagając się szybkiego ukarania winnych. To się nie udało, jedyną 'beneficjentką' afery była prowadząca sprawę sędzia Barbara Piwnik, która stała się gwiazdą polskiego sądownictwa, a potem na moment została

You don't have permission to register