Kartka z kalendarza – 13 grudnia
13 grudnia 1860 roku odbyło się zebranie założycielskie Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Królestwie Polskim, jednej z najważniejszych i najbardziej prestiżowych organizacji zajmujących się promocją polskiej sztuki. By zebranie to mogło dojść do skutku, trzeba było jednak długich przygotowań. Bezpośrednim impulsem był sukces „Wystawy Krajowej” zorganizowanej w 1858 roku w Pałacu Mokronowskich przez artystów takich jak Franciszek Kostrzewski, Ludwik Kurella, Tytus Maleszewski, Karol Marconi, Józef Simmmler i inni, z Wojciechem Gersonem na czele. Powodzenie wystawy nasunęło myśl o stworzeniu Towarzystwa. Napisano Ustawę, czyli statut stowarzyszenia, którą namiestnik Michaił Gorczakow przedstawił cesarzowi Aleksandrowi II. Ten statut zatwierdził 16 października 1860 roku ss. Ogłoszono go urzędowo dwa dni później i droga do powstania Zachęty była otwarta. By jednak Towarzystwo zostało należycie powołane, najeżało zorganizować zebranie założycielskie. Doszło do niego właśnie 13 grudnia pod kierunkiem Kuratora Okręgu Naukowego Warszawskiego Pawła Muchanowa, który też, niejako z urzędu, został pierwszym prezesem Zachęty. Wyłoniono również Komitet, którego członkami zostali: Leon Dembowski, Edward bar. Rastawiecki, Rafał Hadziewicz, Konstanty Hegel, Juliusz Kossak, Justynian Karnicki, Józef Ignacy Kraszewski, Aleksander hr. Przeździecki, Stanisław hr. Zamoyski, Alfred Schouppe, January Suchodolski, Józef Simmler, Wacław Łuszczewski i Ksawery Kaniewski. Pierwsze czterdzieści (!) lat działalności upłynęło pod znakiem braku stałej siedziby. Długo by wymieniać miejsca, gdzie organizowano wystawy: Pałac Mokronowskich, Hotel Europejski, klasztor pobernardyński, Resursa Obywatelska, pawilon przy Pałacu Potockich… Dopiero wzniesienie gmachu przy placu Ewangelickim otworzyło nowy rozdział w dziejach Towarzystwa. Ale to już inna historia… Okładka „Ustawy Towarzystwa Zachęty” za Mazowiecką Biblioteką Cyfrową.
Kartka z kalendarza – 12 grudnia
W polskiej historii postać Napoleona Bonapartego jest zaliczana do grona bohaterów narodowych. W przeciwieństwie do innych narodów Europy, w Polsce armia napoleońska przyniosła powiew wolności, który ziścił się w postaci Księstwa Warszawskiego. Polacy wiązali z osobą Cesarza Francuzów olbrzymie nadzieje na wskrzeszenie Rzeczypospolitej. Z jednej strony na fali entuzjazmu dla Napoleona oraz chęci przypodobania się cesarzowi 12 grudnia 1807 r. dokonano w Warszawie rzeczy precedensowej. Imieniem Napoleona Bonapartego nazwano ulicę Miodową. Co należy pokreślić w początkach XIX w. była to jedna z głównych arterii miasta, która wraz z Krakowskim Przedmieściem wyznaczała ścisłe centrum miasta i stanowiła kręgosłup komunikacyjny Warszawy. Można zadać pytanie, jakiż precedens wyznacza to zdarzenie? Do 1807 r. nazwy ulic i placów kształtowały się w sposób „oddolny”. Tworzyli je mieszkańcy, którym dana ulica lub plac kojarzył się bądź to z miejscem (np.: Świętojańska – od kościoła św. Jana lub Szeroki Dunaj od nazwy rzeczki), bądź z zawodami (np.: Piwna, Bednarska, Rybaki). Nie było jednak żadnej ulicy, która by nosiła nazwisko żyjącej, bądź zmarłej osoby. Nawet ulica Marszałkowska, która nazwę otrzymała po marszałku Franciszku Bielińskim nie została wprost jego imieniem. Uczynienie patronem ulicy Napoleona, stanowiło złamanie wielowiekowej tradycji. Dlaczego zatem cały czas mamy ulicę Miodową? Po pierwsze, rok 1812 stanowił początek końca Napoleona. Warszawa jak całe Księstwo zostało zajęte przez armię rosyjską. Jest zrozumiałym, iż jedna z głównych ulic nie może nosić imienia głównego wroga, który zresztą został pokonany. Po drugie nazwa ulicy Napoleona po prostu nie przyjęła się w Warszawie, a jej mieszkańcy posługiwali się nadal starą nazwą: Miodową. Nie powinno
Kartka z kalendarza – 11 grudnia
11 grudnia 1817 r. zmarła w Paryżu, po krótkim, lecz intensywnym życiu Maria, hrabina d'Ornano, potomnym znana bardziej jako Maria Walewska. Jej pociąg do romansów dał o sobie znać już w wieku 20 lat, kiedy to, jeszcze jako Maria Łączyńska wydana została za szambelana Anastazego Walewskiego. Początkowo zapewne ślub nie wzbudził większych kontrowersji – co prawda pan młody był od panny młodej ponad dwa razy starszy, co z pewnością mogło wzbudzić zdziwienie (i plotki), ale poza tym wszystko wydawało się być w porządku. Problem pojawił się po narodzinach pierwszego potomka, kiedy zainteresowani obliczyli, że szambelanowi Anastazemu sześć miesięcy po ślubie urodził się bardzo dorodny wcześniak. Stało się więc jasne, że rodzice Marii chcieli zatuszować plamę na honorze rodziny, wydając córkę, która zaszła w ciążę jako panna, przy okazji zapewniając towarzyszkę starości sędziwemu sąsiadowi, który zresztą do tego stopnia nie przejmował się miłostkami młodej żony, że syna uznał. Ten mały skandal towarzyski wśród podłowickiej szlachty był jednak preludium do czegoś większego. Kilka lat później, w styczniu 1807 roku Maria na jednym z balów spotkała cesarza Napoleona. I tutaj właśnie pojawia się warszawski wątek naszej opowieści. Spotkanie to obyło sie najprawdopodobniej w Warszawie, choć nikt nie jest w stanie powiedzieć gdzie dokładnie – jedni wspominają o Zamku Królewskim, inni o warszawskiej rezydencji cesarza, czyli pałacu Teppera na Miodowej (obecnie na jego miejscu majestatycznie wznosi się barierka chroniąca przechodniów przed spadnięciem na Trasę WZ). Nie wchodząc w szczegóły (o których długo by mówić, jako że znajomość ta obrosła licznymi legendami) wystarczy powiedzieć, że spotkanie to
Kartka z kalendarza – 10 grudnia
Dla wielu turystów z zachodu Europy zaskoczeniem jest miejsce, jakie zajmuje w historii Polski Napoleon Bonaparte. Dość wspomnieć o tym, że żaden z władców polskich nie zasłużył sobie na miejsce w narodowym hymnie. Postać Cesarza Francuzów obrosła całą masą mitów i legend. Jednocześnie przez cały XIX wiek pamięć o nim była kultywowana w polskich domach, co zostało uwiecznione m.in. przez Bolesława Prusa w „Lalce”. Jednym z takich wydarzeń, które obrosło legendą był trzeci, a zarazem ostatni pobyt Napoleona w Warszawie. Miał on miejsce 10 grudnia 1812 r. i był on zdecydowanie inny od poprzednich. Cesarz wracał właśnie z przegranej kampanii rosyjskiej, porzuciwszy resztki Wielkiej Armii,i kierował się na Zachód do Francji. Z tego też powodu pobyt trwał zaledwie 4 godziny, a miał miejsce w Hotelu Angielskim przy ul. Wierzbowej. Obecnie w tym miejscu znajduje się tylna fasada Teatru Wielkiego. Ówczesny właściciel Hotelu Tomasz Gąsiorowski tak opisuje spotkanie: „
Kartka z kalendarza – 9 grudnia
Większość z Państwa zapewne pamięta jarzeniówki, które swoim monotonnym brzęczeniem oraz zapalaniem się „z przytupem” umilały niejedną lekcję czy 8 godzin w zakładzie pracy. Żarówki te, jak również wiele innych lamp i żarówek, były produkowane w zakładach, decyzja o powstaniu których zapadła równo 68 lat temu, 9 grudnia 1948 roku. Właśnie wtedy zdecydowano o scaleniu w jedną państwową fabrykę zakładów produkcji lamp radiowych z Dzierżoniowa oraz dawnej fabryki Philipsa, istniejącej już w Warszawie przy Karolkowej od roku 1922. Kadry dla nowej fabryki udało się jeszcze przeszkolić (oraz zdobyć większość know-how) przy pomocy Holendrów, którzy mieli nadzieję wrócić po wojnie, niestety nowe realia ekonomiczne spowodowały, że przedsiębiorstwo stało się państwowe i zyskało patronkę w osobie Róży Luksemburg, warszawianki, socjaldemokratki, a później entuzjastki międzynarodowego komunizmu i Niemieckiej Republiki Rad. Produkcja lamp radiowych ruszyła juz w grudniu 1948, na inne lampy i żarówki trzeba było poczekać do czerwca 1949. Fabryka stopniowo unowocześniała się i rozszerzała asortyment o kolejne typy żarówek oraz innych urządzeń jak lampy halogenowe, sodowe do oświetlania ulic i oscyloskopy, znanych pod zbiorcza marka POLAM. Zakładami współpracującym z fabryką były m.in. zakłady ELGO z Gostynina i zakład metalowy ZWLE z Pułtuska. Po okresie transformacji i przekształceń własnościowych fabrykę zamknięto, zaś budynki starano się zamienić w biurowce. Niestety podczas tych prac odkryto, iż poziom zanieczyszczenia rtęcią jest bardzo wysoki i nie da się w nich pracować, w związku z czym budynki zostały wyburzone. Na zdjęciu jeden z budynków in statu descendi (rok 2011). Fabryka mieściła się między ulicami Towarową a Przyokopową.
Kartka z kalendarza – 9 grudnia
Dziś wspomnimy jednego z tych zapomnianych bohaterów, których życiorysem i zasługami można by obdzielić kilka osób, a którzy nie doczekali się w naszym mieście choćby najskromniejszego upamiętnienia. Zapewne miejsce na politycznym spektrum, niezbyt miłe tak poprzedniemu, jak i obecnemu ustrojowi, pamięci owej nie służy. 9 grudnia 1880 roku urodził się w Warszawie Włodzimierz Hellmann, socjalistyczny bojowiec, działacz niepodległościowy, legionista i oficer Wojska Polskiego. Można powiedzieć, że rodzinny dom ukształtował jego życiową postawę. Ojciec, Kazimierz, był powstańcem styczniowym i zesłańcem. Matka, Aleksandra, bojowniczką OB PPS. Studiował w Szkole Mechaniczno-Technicznej im. H. Wawelberga i S. Rotwanda. Szybko nawiązał kontakt z PPS i, wykorzystując wykształcenie techniczne, zaangażował się w produkcję bomb. Jako członek Organizacji Bojowej brał udział w licznych akcjach zbrojnych, w tym tych najsłynniejszych: w Sławkowie i pod Bezdanami. Aresztowany przez Ochranę, w 1909 roku był więziony w Cytadeli. Zwolniony za kaucją, uciekł z Królestwa i rozpoczął działalność konspiracyjną w Galicji. W 1914 roku wstąpił do Legionów, gdzie został ofierem służb saperskich. Przeszedł szlak bojowy formacji aż do roku 1918. Wtedy to znalazł się w Warszawie i natychmiast wstąpił do formowanego Wojska Polskiego. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej, już jako dowódca pułku. W 1924 przeszedł w stan spoczynku, jednak nie zrezygnował ze służby. Pracował jako inżynier w Zakładach "Pocisk", a następnie - w Instytucie Technicznym Uzbrojenia. W 1939 roku został ewakuowany na Węgry. Zbiegł jednak z internowania, przedostał się do Francji i następnie Anglii, gdzie objął funkcję zastępca szefa Wojskowego Instytutu Technicznego. Po wojnie powrócił do Polski. Nie otrzymał emerytury i zmarł w niedostatku w 1964 roku. Ilustracja z
Kartka z kalendarza – 8 grudnia
Obecnie trudno sobie to wyobrazić, ale jeszcze 110 lat temu osoba nieprzyznająca się do żadnego wyznania religijnego mogła czuć się niemalże wyrzutkiem społecznym. Po narodzinach należało mieć religijną metrykę urodzenia, nie można było zawierać związków małżeńskich innych niż sankcjonowane przez którąś z uznawanych konfesji (dlatego na przykład wielu komunistów musiało brać ślub w kościele ewangelicko-reformowanym), każdą inwestycję trzeba było poświęcić albo dopełnić nad nią innych obrzędów, zajęcia z religii w szkołach państwowych i prywatnych były obowiązkowe. W roku 1907, w związku z tym, że od średniowiecza świat poszedł już odrobinę naprzód, a i w życiu społeczno-politycznym przez kilka poprzedzających tę datę dekad nastąpiło wiele zmian, raczej w odwrotnym niż konserwatywny kierunku, również na ziemiach zaboru rosyjskiego, a konkretnie w Warszawie, do życia powołano Stowarzyszenie Wolnomyślicieli Polskich, założone przez wyrosłych z tradycji pozytywizmu polskiego działaczy takich jak Aleksander Świętochowski czy Ludwik Krzywicki. Stowarzyszenie wzorowało się na działających już na emigracji organizacjach takich jak Polska Liga Myśli Wolnej. Rzecz jasna carscy urzędnicy nawet po rewolucji 1905 roku nie byli na tyle liberalni żeby dopuścić taki dżender i rozpustę, więc w 1909 Stowarzyszenie zostało zdelegalizowane, aby odrodzić się dopiero w roku 1920. Jego głównym animatorem był lingwista, filozof i kandydat na prezydenta RP, Jan Niecisław Baudouin de Courtenay. Głównymi celami reaktywowanej organizacji było oddzielenie państwa od związków wyznaniowych i sekularyzacja życia publicznego. Z takimi postulatami organizacja miała poparcie przede wszystkim kręgów liberalnych i lewicujących, niektórzy jej działacze otwarcie komunizowali, za co trafiali do kozy, a stowarzyszenie było regularnie szykanowane, włącznie z jego delegalizacją w roku 1929.
Kartka z kalendarza – 7 grudnia
W dziejach ludzkości było kilka rewolucji. Jeśli pominiemy rewolucje polityczne, w oczy rzucą nam się te cywilizacyjne. Chociażby przemysłowa. Jednym z jej elementów było skonstruowanie i wprowadzenie do szerszego obiegu silników spalinowych, czyli napędu, który sprawdził się nie tylko w fabryce, ale również odmienił oblicze transportu – indywidualnego i zbiorowego. Jednak zanim udało się dopracować technologię tak, żeby koszty jej wytworzenia były na tyle małe, że prawie każdy będzie w stanie kupić sobie samochód, była to rozrywka (i udogodnienie) dla nielicznych. Bardziej niż środkiem transportu, automobil był ciekawostką. I hobby, które zrzeszało ludzi. Na tak archaiczne określenie jednego z najpowszechniejszych dzisiaj pojazdów pozwoliliśmy sobie z powodu dzisiejszej rocznicy. Dokładnie sto sześć lat temu, 7 grudnia 1909 roku, powstało Towarzystwo Automobilistów Królestwa Polskiego. Jego celem było zrzeszenie fascynatów tego sportu, sprowadzanie coraz to nowszych modeli samochodów, ale również rozpowszechnianie ich jako środków transportu. Spotkanie założycielskie odbyło się 7 grudnia 1909 roku w Hotelu Bristol. W jego czasie ukonstytuowało się towarzystwo i wybrano zarząd. Prezesem został Władysław Drucki-Lubecki, wnuk ministra skarbu Królestwa Polskiego, Franciszka Ksawerego Druckiego-Lubeckiego. W skład zarządu, ale również towarzystwa, wchodziła śmietanka towarzyska, z wieloma przedstawicielami arystokracji jak na przykład hrabiowie Zamoyski czy Raczyński. W 1913 roku spośród 141 członków, tytuły szlacheckie miało 52. W czasie swojej działalności, Towarzystwo wydało atlas dróg Królestwa Polskiego, na których poprawę też miało ogromny wpływ. Współorganizowali również (z analogicznym Towarzystwem w Petersburgu) rajdy samochodowe, różne przedsięwzięcia sportowe, ale również turystyczno-krajoznawcze. Spadkobiercami tradycji TAKP są Automobilklub Polski i Polski Związek Motorowy. Na ilustracji odznaka TAKP za stroną automotopedia.pl.
Kartka z kalendarza – 4 grudnia
4 grudnia 1862 r. odbyło się uroczyste otwarcie drugiej (po Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej) linii kolejowej w Królestwie Polskim. Nowootwarta kolej Warszawsko-Bydgoska (oficjalnie: Kolej Żelazna Warszawsko-Bydgoska) o kilka dni wyprzedziła otwartą w połowie grudnia drogę żelazną z Warszawy do Petersburga. Pomimo tego, że nowa linia kolejowa miała łączyć Warszawę z Bydgoszczą uroczystości inauguracyjne odbyły się nie w Warszawie, a w Łowiczu. Nowy odcinek torów zaczynał się bowiem właśnie w tym mieście, będąc przedłużeniem istniejącego od 1845 r. odgałęzienia Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Z tego też powodu linia ta miała "europejski" rozstaw torów (1435 mm, wobec obowiązującego w Cesarstwie standardu 1524 mm), co zwiększało jej znaczenie gospodarcze – przewozy pasażerskie i towarowe przez granicę rosyjsko-pruską mogły być wykonywane bez kosztownych i czasochłonnych przeładunków. W Warszawie pociągi do przygranicznego Trojanowa (przechrzczonego następnie, na cześć Aleksandra II, na Aleksandrów) przez Żyrardów, Skierniewice, Bełchów, Łowicz, Kutno i Włocławek wyruszały z istniejącego już dworca wiedeńskiego. Udajmy się zatem do Łowicza na uroczystości inauguracyjne razem z "Kurjerem Warszawskim": "Onegdaj, wobec licznego grona znakomitych Osób, odbyło się poświęcenie Kolei Żelaznej Warszawsko-Bydgoskiej, która od dnia wczorajszego już na użytek publiczny otwartą została. Dla dopełnienia aktu poświęcenia, zjechał w tym celu do Łowicza J. E. Arcy-Biskup Warszawski Metropolita JX. Feliński, i za przybyciem całego orszaku znakomitości z Warszawy, przystąpił o godz: 9 rano do tej ceremonji, w asystencji licznego Duchowieństwa Kollegjaty Łowickiej. Poświęcenie to odbyło się w przybranem w zielone gałązki miejscu, gdzie rozpoczyna się nowo budowana linja, która z Łowicza przebiega przez Pniewo do m. Kutna, dalej z Kutna przez Ostrowy, słynące z
Kartka z kalendarza – 3 grudnia
3 grudnia 1854 roku zaniepokojeni sąsiedzi weszli do mieszkania w kamienicy Minasowiczów przy Krakowskim Przedmieściu. W fotelu siedział jej gospodarz. Już nie żył. W ręku ściskał niewykupioną receptę; najwyraźniej uznał ją za zbyt drogą. Wszyscy zresztą wiedzieli, że człowiek ów na starość popadł w chorobliwe skąpstwo. Mieszkanie było nieogrzane i straszliwie zapuszczone. Z drugiej strony, w szkatule zmarłego odnaleziono środki wystarczające na lata dostatniego życia
Kartka z kalendarza – 2 grudnia
Przy ulicy Okólnik mieści się Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina. Zaś dokładnie po drugiej stronie stoi budynek, w którym kiedyś była biblioteka. Dzisiaj stoi zupełnie pusty. Tak bardzo, że studenci szkoły muzycznej postanowili "zesquotować" budynek biblioteczny i w holu dawać koncerty fortepianowe. Idea niestety nie stała się tradycją, więc budynek o adresie Okólnik 9 stoi jak stał pusty. Na dzisiaj, 2 grudnia, przypada rocznica niezwykle ważna dla tego budynku, a prawdopodobnie jeszcze ważniejsza dla polskich księgozbiorów. Dokładnie 85 lat temu, w 1930 roku, Biblioteka Ordynacji Krasińskich, jeden z najbogatszych zbiorów na ziemiach polskich, utworzona w połowie XIX wieku, ostatecznie przeniosła się z Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu do nowego, przystosowanego do potrzeb publicznej biblioteki budynku, o którym była mowa wyżej. W związku z przenosinami, możliwa była całkiem szczegółowa inwentaryzacja - księgozbiór Krasińskich szacowany był na 250 000 egzemplarzy. Wśród nich były również największe piśmienne zabytki kultury polskiej, takie jak na przykład XVII-wieczne rękopisy. Biblioteka, będą jedną z trzech największych i najważniejszych bibliotek warszawskich istniała do 1944 roku. W czasie wojny, Niemcy przeznaczyli gmach przy Okólniku na Staatsbibliothek Warschau, gdzie zgromadzone zostały specjalne księgozbiory trzech warszwskich bibliotek: Narodowej, Uniwersyteckiej i Ordynacji Krasińskich. Funkcjonowała tak do 25 października 1944 roku, kiedy to Niemcy, wbrew warunkom kapitulacji Powstania Warszawskiego, spalili niemal cały znajdujący się w gmachu księgozbiór. Na ilustracji z Wiki Commons hall piętra gmachu Biblioteki.
Kartka z kalendarza – 1 grudnia
Wspominamy dziś rocznicę urodzenia Jędrzeja Kitowicza. Nie jesteśmy jednak pewni, czy dziś jest właściwy dzień, gdyż historycy spierają się co do datowania tego zdarzenia. Jedni wskazują, iż Kitowicz narodził się 25 października 1727 r., inni z kolei wskazują na 1 grudnia 1728 r. Nie jest to koniec wątpliwości dotyczących dzisiejszego bohatera, gdyż mgłą tajemnicy owiana jest jego rodzina oraz to czy była ona stanu szlacheckiego czy też mieszczańskiego, a nadto - skąd pochodziła. Kitowicz swoja młodość spędził zapewne w Warszawie i Poznaniu na naukach. Kiedy w 1768 r. pod hasłami obrony wiary i starego porządku politycznego zawiązała się konfederacja barska, Kitowicz wstąpił w jej szeregi. Służył początkowo pod Ignacym Skarbkiem-Malczewskim. Walczył pod Radomiem i Częstochową. W stopniu rotmistrza dowodził konfederatami w Poznaniu. Pracował w sztabie generała Józefa Zaremby, ostatniego marszałka konfederacji w Wielkopolsce. W 1771 r. Kitowicz podjął decyzję zostania księdzem. W październiku tegoż roku wstąpił do seminarium duchownego misjonarzy przy kościele św. Krzyża w Warszawie. Realizacja tego zamierzenia nie była łatwa. Pamiętnikarz w wieku 43 lat podejmował studia teologiczne, do których nie miał odpowiedniego wykształcenia. Przerwał je zresztą po pierwszym roku. Kiedy i gdzie je dokończył, nie wiadomo. Istniały też i inne przeszkody, wymagające papieskiej dyspensy. Dzięki protekcji najpierw biskupa poznańskiego i kanclerza wielkiego koronnego Antoniego Młodziejowskiego, a następnie biskupa kujawskiego Antoniego Ostrowskiego trudności te zostały pokonane. W 1777 r. otrzymał w diecezji włocławskiej pierwsze święcenia. W 1781 r. zostaje proboszczem rzeczyckim i komendarzem kowalewskim. Jednak najważniejszym dokonaniem Jędrzeja Kitowicza jest jego działalność literacka, w szczególności spisanie rzeczy na pozór banalnej, ówczesnych mu