Kartka z kalendarza – 1 października
No dobrze: cóż obraz z pracowni Nicolasa Lancreta, przedstawiający panów i damy z wyższych sfer, zabawiających się w podparyskim lasku, może mieć wspólnego z Warszawą? Spróbujmy wyjaśnić. 1 października 1735 roku August III Wettyn, nowy monarcha polsko-litewski, wydzierżawił od magistratu Starej Warszawy Holandię. No, nie o całe Niderlandy chodzi - tylko o ich warszawską część, zwaną również Kępą Miejską lub Solecką, a wcześniej - Kawczą. Uważni nasi czytelnicy zapewne pamiętają, jak ten niegościnny i zalewowy spłachetek ziemi stał się własnością miasta - jako część Solca została mu przekazana już w 1382 r. Gdy w latach 20. XVII w. magistrat osadził tam mennonitów, kępa przyjęła miano od ich narodowości: Olędry, Holendry czy właśnie Holandia. Król umyślił sobie właśnie w tym miejscu urządzać swoje i dworu zabawy na łonie natury. Zgodnie z rokokową estetyką, owe "fêtes champêtres", wiejskie pikniki, powinny się odbywać w sielskim, protosentymentalnym otoczeniu. To, co wiemy o ówczesnej Kępie rzeczywiście zdaje się czynić ją doskonałym wyborem. Olędrzy prawdopodobnie wciąż tam jeszcze gospodarowali i przekształcali swoim sposobem. Kępa, poprzecinana wiklinowymi płotami, z groblami i szpalerami drzew, ze sztucznymi wzgórzami, zapewne musiała się znudzonemu towarzystwu podobać i stanowić wręcz wzorzec bezpiecznej, ucywilizowanej "natury". Wszyscy musieli być zadowoleni: król, bo miał gdzie się bawić, i miasto, bo król płacił dużo lepiej, niż tych kilku w pocie czoła pracujących osadników. Wettynom miejsce tak się spodobało, że zachowali je na dłużej, choć klęski żywiołowe i późniejsze wojny kępę bardzo zniszczyły. I choć na początku XIX znaleźli się już nowi dzierżawcy, kępa pozostała Saską, a nie na przykład Habelmanowską. I
Kartka z kalendarza – 2 października
„A w stogu siana koło WschodniegoSpał Paramonow ze swym kolegąLecz nasza władza się skapowałaI dwóch gliniarzy nań wnet nasłałaOni złapali ParamonowaCzapa dla niego jest już gotowa” Te rymy na poziomie dwunastolatka to fragment ulicznej ballady o Jerzym Paramonowie, seryjnym zabójcy i złodzieju, który dokładnie 59 lat temu, 2 października 1955, został ujęty przez patrol Milicji Obywatelskiej śpiąc w stogu siana koło dworca Warszawa Wschodnia. Jerzy Paramonow urodził się w Skierniewicach w 1931 roku i tam mieszkał aż do roku 1955, pracując jako magazynier w warszawskim Domu Książki, kiedy to we wrześniu na ulicy Syreny dotkliwie pobił młotkiem posterunkowego, który wylegitymował go na przystanku (nota bene tym samym gdzie pięćdziesiąt lat później dresiarze zabili policjanta Andrzeja Struja, interweniującego podczas zabawy w niszczenie śmietnika). Po kilku napadach z bronią w ręku na sklepy w Warszawie został ujęty i odprowadzony na komendę na Wilczej, skąd uciekł, zabijając kolejnego milicjanta i kradnąc broń (to tę historię mieliśmy opisać 22 września, ale niestety nie wstaliśmy o 5 rano). Z ukradzioną bronią i swoim kolegą Gaszczyńskim jeździł Paramonow po okolicach Warszawy i terroryzował ludzi, a zdobyte pieniądze przepuszczał na alkohol, jedzenie i panny lekkich obyczajów. W końcu fortuna przestała mu sprzyjać i zagoniony w kozi róg uciekł do Warszawy, gdzie został po 10 dniach od rozróby na Wilczej ujęty. Historia naszego bohatera i zacytowana piosenka (a stworzono niejedną na jego temat) jest przykładem na to, że nawet z pospolitego łajdaka, złodzieja i mordercy ulica jest w stanie zrobić bohatera, jeśli oczywiście jest takie społeczne zapotrzebowanie. A warszawski folklor tworzony