skpt.warszawa@gmail.com

Kartka z Kalendarza

Author: admin

„Korzenie miasta” – tomy z tej serii należą do kanonu lektur varsavianistów. Ich autor, Jerzy Kasprzycki urodził się w roku 1930. Jako 19 latek rozpoczął współpracę z Życiem Warszawy. Przez ponad trzydzieści lat, od roku 1965, warszawiacy mogli obserwować, jak znika dawna Warszawa, czytając felietony opatrzone wspólnym tytułem „Pożegnania warszawskie”. „Warszawa jest tym niezwykłym miastem, w którym kawałek zmurszałego muru, secesyjna fasada, zardzewiała latarnia sprzed kilkudziesięciu zaledwie – lub: aż! – lat mają cenę zabytku. Najczęściej nie są to żadne dzieła sztuki ani pomniki architektury. Mówią jednak o ludziach, o czasach, o wydarzeniach. Skłaniają nas do przypomnień, porównań, refleksji, a często zadumy.” Tak brzmiał wstęp do jednego z trzech książkowych wydań „Pożegnań warszawskich ”. Jerzy Kasprzycki jest autorem również innych publikacji poświęconych Warszawie, ale chyba pracą życia okazało się pięć tomów serii „Korzenie miasta - Warszawskie pożegnania”. Wielokrotnie nagradzano go za działalność badawczą i publicystyczną: nagrodą m.st. Warszawy, nagrodą Towarzystwa Przyjaciół Warszawy czy nagrodą KLIO. Mało znanym epizodem z życia Kasprzyckiego jest współpraca z Polską Kroniką Filmową, dla której, w latach sześćdziesiątych, pisał komentarze. Pisał również scenariusze do filmów dokumentalnych, między innymi „Gdzieś w Warszawie”, „Dzień w Turoszowie”. W roku 1985 był konsultantem do spraw warszawskich filmu „Dziewczęta z Nowolipek”. Zmarł dokładnie 9 stycznia 2001 roku, w Warszawie, pochowany jest na cmentarzu w Pyrach.

We wrześniu pisaliśmy o śmierci Bogusława Leszczyńskiego w 1659 roku, a dzisiaj wspomnimy wydarzenie, dzięki któremu ten magnat z Wielkopolski na stałe zapisał się w historii Warszawy. Trzeba jednak wspomnieć, iż udział w nim miał również jego wuj, kasztelan gnieźnieński Jan Leszczyński. Obydwaj 8 stycznia 1648 r. na zakupionej od miasta Stara Warszawa podłużnej roli założyli prywatne miasto - jurydykę Leszno. Ród Leszczyńskich stanowił odbicie przemian, jakie zachodziły w tym czasie w Rzeczpospolitej. Z jednej strony mamy do czynienia z osobami uzyskującymi wysokie stanowiska w polskim episkopacie, z tytułem prymasa włącznie, jak Wacław Leszczyński, z drugiej zaś strony mamy "papieża kalwinów" - Rafała Leszczyńskiego. Jak już o tym pisaliśmy wcześniej, Bogusław Leszczyński ułatwiając sobie karierę polityczną zdecydował się na konwersję na katolicyzm, lecz nigdy nie zapomniał o swoich dawnych braciach. Ponieważ jurydyki były prywatnymi miastami, to ich właściciele ustalali, jakie prawa będą w nich obowiązywały. Leszczyńscy zadbali, aby w przeciwieństwie do Starej i Nowej Warszawy dysydenci mieli zapewnioną wolność wyznania. Spowodowało to szybki napływ na Leszno dużej ilości ewangelickich rzemieślników oraz rozwój protestanckiej wspólnoty. Jurydyka rozciągała się od okolic ulicy Żelaznej, aż do Pl. Bankowego, zaś jej nazwa zaczęła być identyfikowana z jej główną ulicą. Obecnie pokrywa się ona z Aleją "Solidarności". Pod numerem hipotecznym 722 znajdował się ratusz Leszna. Prezentowana (za wczorajidzis.blogspot.com) dziś rycina Zygmunta Vogla ukazuje ten właśnie budynek około roku 1785. Ratusz stracił w początku XIX wieku swoją wieżę, zaś najprawdopodobniej w początkach XX w. jego mury użyto przy budowie kamienicy, która nie przetrwała II wojny światowej.

Historia, o której dziś opowiemy, wcale nie musiała się wydarzyć 7 stycznia 1569. Co więcej, wcale nie musiała się wydarzyć. Ale jest malownicza. Otóż król Zygmunt August po śmierci swojej drugiej żony, Barbary Radziwiłłówny, popadł w melancholię i zaburzenia psychiczne. Kolejnej żony, Katarzyny, nie kochał, zdrowie mu bardzo nie dopisywało (zapewne zresztą wspomniane melancholia i zaburzenia wynikały z syfilisu, na który cierpiał), i z przekazów jemu współczesnych wynika, że zajmował się głównie wiedzą ezoteryczną i tego typu głupotami. No i tu dochodzimy do naszej legendy, czyli wywołania ducha Barbary Radziwiłłówny. W wersji "kanonicznej" ducha wywołał mistrz Twardowski na Wawelu w roku 1551. Ale istnieje również inna wersja wydarzeń. Podaje ją Jan Giza, mieszczanin warszawski, wg którego ducha wywołano 7 stycznia 1569 roku na Zamku w Warszawie, bez obecności Twardowskiego, a z "pomocą" czarownicy z Błonia, która wcześniej leczyła króla z różnych dolegliwości. Ponieważ miała wpływ na króla, z łatwością przyszło jej podsunąć Zygmuntowi Augustowi myśl o możliwości wywołania ducha Barbary; udzieliła też królowi wskazówek, co powinien czynić. Zaleciła więc post jednodniowy i podała parę zaklęć, które trzeba było wymówić o północy w komnacie oświetlonej jedną tylko świecą. Król postanowił dokonać inwokacji na Zamku w nocy z 7 na 8 stycznia 1569. 4 stycznia wszystko już było przygotowane. W pokoju innego królewskiego sługi, Grota, leżały suknie dokładnie skopiowane według tych, które nosiła królowa Barbara, nasmarowano zawiasy drzwi prowadzących do komnaty, w której miał się odbyć niesamowity obrzęd. Rolę Barbary miała odegrać jedna z zakonnic przebywająca u Panien Bernardynek, Barbara Giżanka, dawno już poinformowana o

O wydarzeniach ostatnich lat, zwłaszcza uwikłanych w politykę (a cóż dziś nie jest w nią zaplątane?!), nie jest łatwo pisać. Jednak z kronikarskiego obowiązku wspomnimy, że dokładnie siedem lat temu rozpoczął się najkrótszy pontyfikat biskupi w dziejach diecezji warszawskiej, trwający dokładnie jeden dzień. 5 stycznia 2007 roku o godz. 16:00 biskup płocki Stanisław Wielgus w pałacu Arcybiskupim (Borchów) objął kanonicznie archidiecezję warszawską. Natychmiast też złożył rezygnację z tego stanowiska, która została przyjęta przez Stolicę Apostolską z datą 6 stycznia. Informację tę ogłoszono w dniu planowanego ingresu do katedry warszawskiej, 7 stycznia. Jak do tego doszło? Wielgus został mianowany na stanowisko 6 grudnia 2006 roku. Niedługo potem "Gazeta Polska" opublikowała artykuł, w którym oskarżyła biskupa o współpracę ze służbami specjalnymi PRL. Artykuł nie był bogaty w materiał dowodowy, jednak sprawa nabrała rozgłosu. Biskup zdecydowanie wszelkim oskarżeniom zaprzeczał, potwierdzając jedynie podpisanie standardowej lojalki przed wyjazdem zagranicznym. W obronie hierarchy stanęło wiele wpływowych osób, na czele z prymasem i senatem KUL, którego Wielgus był wieloletnim rektorem. Na początku stycznia sprawą zajęła się jednak Kościelna Komisja Historyczna, która sprawdziła "teczkę" biskupa w IPN. Jej oraz Rzecznika Praw Obywatelskich ustalenia były dla Stanisława Wielgusa niekorzystne - w świetle dokumentów w latach '70 był on świadomym współpracownikiem SB. W dniu objęcia archidiecezji bp Wielgus wyraził skruchę zarówno za zarzucane mu czyny, jak i wypieranie się ich w ostatnich dniach. Dlatego też, jak pisaliśmy wcześniej, złożył rezygnację z urzędu, Stolica Apostolska zaś mianowała go tytularnym arcybiskupem Viminacium, rzymskiego miasta w dzisiejszej Serbii. Hierarcha został zaś rezydentem przy diecezji lubelskiej. Do tej pory

Można powiedzieć, że się wyszło na swoim interesie jak Zabłocki na mydle. Jednak z tego niefortunnego biznesu znany jest Cyprian, urodzony równo czterdzieści lat później niż ten, który dzisiaj obchodziłby swoje dwieście siedemdziesiąte trzecie urodziny, gdyby tylko człowiek mógł takiego wieku dożyć. Mowa tu o Franciszku Zabłockim, postaci o wielu talentach, głównie związanych z pisaniem. Pisał komedie, wiersz, eseje, był tłumaczem. Należał również do loży masońskiej. Po upadku Rzeczypospolitej został księdzem (za młodu był jezuickim nowicjuszem). Zabłocki angażował się w działania Komisji Edukacji Narodowej. W czasie Sejmu Czteroletniego pisał satyry i pamflety na przeciwników reform. Był jawnym zwolennikiem Stronnictwa Patriotycznego i oczywiście stałym uczestnikiem Obiadów Czwartkowych. Kiedy okazało się, że ostatnią możliwą drogą do osiągnięcia sukcesu jest walka, wziął udział w powstaniu kościuszkowskim. Ale jego działalność była nie tylko działalnością polityczną. Włożył ogromny wysiłek w reformowanie i rozwój polskiego Teatru Narodowego. Napisał ponad 50 komedii w formie nawiązujących do dramaturgii francuskiej (co w tym okresie było rzeczą nagminną), ale w treści widać było dużo polskich problemów i polskiej obyczajowości. Za komedię "Zabobonnik", atakującą sarmatyzm i ciemnotę, został nagrodzony przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego medalem Merentibus. Inny jego dramat "Fircyk w zalotach" jest jedną z klasycznych komedii w polskiej dramaturgii. Ilustracja za wikimedia.org.

Lato dawno za nami, warto jednak, przynajmniej na zdjęciach, wrócić do nadmorskich klimatów. Dziś zapraszamy Państwa do Fromborka, który, choć mały, zdecydowanie wart jest odwiedzenia z uwagi na liczne, czasem nie całkiem oczywiste atrakcje. Główna przyczyną, dla której turysta jedzie do Fromborka, jest fakt, że mieszkał i pracował tu Mikołaj Kopernik. Astronom jest pochowany w podziemiach widocznej na zdjęciu archikatedry pw. Wniebowzięcia NMP i św. Andrzeja, wybudowanej w XIV w. Niedawno odkryto miejsce jego pochówku oznaczone obecnie nowym epitafium. Poza tym w katedrze możemy oglądać elementy gotyckie, barokowe jak również neobarokowe, pochodzące z końca XIX w. W skład zespołu katedralnego wchodzą również wieża, w której mieszkał Kopernik, oraz kanonie i pałac biskupi.  Obok imponującego kompleksu katedralnego mamy we Fromborku jeszcze kościół farny pw św. Mikołaja, również czternastowieczny. Jego wyposażenie zostało zniszczone w czasie działań wojennych w 1945 roku, do 2002 r. budynek był kotłownią, zachowały się w nim jednak elementy oryginalnych sklepień oraz drewniana dzwonnica z początku XVIII w. Jak każde szanujące się średniowieczne miasto, posiadał Frombork swój szpital, mieszczący się kawałek za miastem. Obecnie pochodzący z XIV, a przebudowany w XVII w. budynek dawnego szpitala (pod wezwaniem, rzecz oczywista, św. Ducha) jest użytkowany przez Dział Historii Medycyny Muzeum Mikołaja Kopernika we Fromborku i mieści fantastyczną wystawę poświęconą dawnej medycynie, a komu tego mało, ten może obejrzeć sobie pokrywające ściany oryginalne gotyckie freski. Obecnie do Fromborka możemy dopłynąć wodolotem lub statkiem białej floty z leżącej po drugiej stronie Zalewu Wiślanego Krynicy Morskiej. Jeśli to zrobimy, pierwszym zabytkiem miasta będzie dla nas Wieża Wodna, drugi

23 listopada 1927 roku padł najsłynniejszy koń II Rzeczypospolitej. Tak, w panegirycznym tonie, pisał "Kurier": "Przez trzynaście lat, od krwawych bojów Pierwszej Kadrowej pod Kielcami, służyła Komendantowi - wtedy, gdy był On Szarym Brygadierem, a potem, gdy po zwycięskim pochodzie na Kijów i pokonaniu wroga u wrót stolicy przyjmował hołd Narodu. Jak siwy koń Czarnieckiego, jak bułanek księcia Józefa, jak biały koń Napoleona - Kasztanka była ulubionym koniem Komendanta." Piłsudski otrzymał konia od małopolskiego ziemianina Ludwika Popiela, kiedy to, 9 sierpnia 1914 roku, legioniści maszerowali przez jego majątek. Kasztanka była koniem dość lękliwym i humorzastym, jednak wielkiej urody, stąd szybko stała się ulubienicą Komendanta i jego podkomendnych. Towarzyszyła Piłsudskiemu na całym szlaku bojowym Legionów. Po I wojnie światowej Kasztanką zaopiekował się 7. Pułk Ułanów Lubelskich z Mińska Mazowieckiego. To stąd koń przyjeżdżał do Sulejówka, gdzie Piłsudski zamieszkał po wycofaniu się z życia publicznego. Bywała na przykład na hucznie obchodzonych imieninach marszałka, przywożono ją również, gdy w Milusinie gościły jego córki. Po przewrocie majowym Kasztanka znów została koniem stanu. To z jej grzbietu Piłsudski odbierał listopadowe defilady. Po paradzie 11 listopada 1927 roku Wojciech Kossak namalował słynny portret konny marszałka. I właśnie powrót z uroczystości był przyczyną nieszczęścia. Klacz została, jak zwykle, zapakowana do pociągu i odesłana do Mińska. Jednak tym razem, zapewne przez zaniedbanie, pozostawiono ją bez opieki. Podczas jazdy koń musiał spanikować i upaść. Z pociągu wyciągnięto ją w bardzo złym stanie. Po dwóch dniach, w koszarach pułku, mimo wysiłków lekarzy, padła wskutek "poważnego urazu wewnętrznego". Dowódca pułku, ppłk Piasecki zyskał sobie dozgonną wrogość

21 listopada 1945 r. wszedł w życie tzw. „dekret warszawski” albo „dekret Bieruta”, przepis, który doprowadził do niesamowitego bałaganu prawnego, którego skutki Warszawa będzie odczuwać jeszcze długo. A o co w tym wszystkim chodziło? Musimy cofnąć się do początku 1945 r. Agonia miasta stała się okazją do jego urbanistycznego uporządkowania − wyznaczenia szerokich ulic i skwerów oraz budowy nowych osiedli, z której zdawali sobie sprawę architekci i planiści. Jednakże Warszawa posiadała przed wojną bardzo mało własnych gruntów. Jak regulować sprawy z właścicielami, z których spora grupa nie przeżyła wojny? Prowadzenie zwykłych postępowań sądowych czy administracyjnych zatrzymałoby odbudowę na wiele lat. Rozwiązanie przyniósł Dekret o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m. st. Warszawy z dn. 26 października 1945 r. opublikowany 21 listopada 1945 r., a ochrzczony później mianem dekretu warszawskiego. Zgodnie z jego zapisem właścicielem wszystkich gruntów w przedwojennych granicach Warszawy stała się gmina m. st. Warszawa. Jednocześnie dekret nie nacjonalizował budynków. Doszło do kuriozalnej sytuacji gdzie właścicielem gruntu i budynek, na którym on stoi stały się dwie zupełnie różne osoby. Dotychczasowym właścicielom oraz ich następcom prawnym pozostawiono możliwość ubiegania się o ustanowienie użytkowania wieczystego za „symboliczną opłatą”. Warto nadmienić, iż podobne rozwiązania stosowano również w innych krajach, celem przyśpieszenia odbudowy. Planiści zyskali niczym nieograniczoną możliwość budowy nowych osiedli jak np. Muranowa, czy wyznaczania nowych arterii nie patrząc na przedwojenną zabudowę. Ale jest też druga strona medalu. W okresie PRL-u nikt nie przejmował się zbyt mocno kwestią uregulowania kwestii wieczystoksięgowych, zaś postępowania administracyjne w kwestii uzyskania użytkowania wieczystego trwały w nieskończoność. Brak poszanowania

20 listopada tego roku przypada okrągła, 90. rocznica śmierci jednego z największych pisarzy przełomu XIX i XX wieku, prezydenta Rzeczpospolitej Zakopiańskiej oraz lokatora Zamku Królewskiego w Warszawie. Mowa oczywiście o Stefanie Żeromskim. Jego śmierć tak skomentował Władysław Reymont: „Dzisiaj umarł Żeromski, cios to dla mnie okrutny z wielu powodów. Umarł na serce. Był o parę lat starszy ode mnie, ale miał szaloną wolę życia i energię. Strata ta polskiej literatury niezastąpiona. Uwielbiałem Go jako genialnego pisarza. Naturalnie, ta nagła śmierć źle podziałała i na mój stan zdrowia. Teraz bowiem na mnie przychodzi kolej umierania.” Stefan Żeromski miał 61 lat w chwili śmierci, czyli całkiem niewiele jak na obecną długość życia. Pomimo tego już za życia, w odbudowanej Polsce stał się jednych z głównych autorytetów. Pochodził ze Świętokrzyskiego, ze zubożałej rodziny szlacheckiej. Jako młodzieniec studiował w warszawskiej Szkole Weterynaryjnej. Trudna sytuacja materialna zmusiła pisarza do opuszczenia stolicy i podjęcia pracy w charakterze guwernera na dworach szlacheckich. W latach 1891-1894 Żeromski współpracował z czasopismem ,,Głos", w którym publikowano jego pierwsze utwory. W 1892 r. poślubił Oktawię z Radziwiłłowiczów Rodkiewiczową i wyjechał do Szwajcarii, gdzie pracował jako pomocnik bibliotekarza. Do Warszawy wrócił w 1896 roku. Pracował w Bibliotece Ordynacji Zamojskich. Dla ratowania zdrowia wyjechał w 1902 r. na kurację do Włoch. Leczył się również w Nałęczowie i Zakopanem. W latach 1909-1912 Żeromski przebywał we Francji. Po powrocie osiedlił się w Zakopanem. Kiedy I wojna światowa zmierzała ku końcowi został prezydentem efemerycznego państwa – Rzeczpospolitej Zakopiańskiej, które istniało niewiele ponad miesiąc w pod koniec 1918 r. Po

Zimowa stolica Polski to miejsce, które budzi sporo emocji. Dla jednych szczyt kiczu, tandety i wszystkiego, od czego chcemy uciec, myśląc o urlopie w górach. Dla innych to obowiązkowy spacer po Krupówkach, zakupy i obiad w jednej z modnych knajp. Możemy podziwiać dach Polski z najwyższego szczytu Tatr lub wjechać kolejką linową na Gubałówkę (co bardziej wprawieni dusigrosze wybiorą 20 minutową wspinaczkę, by zaoszczędzić kilka złotych na piwko z widokiem na góry). A jeśli nie Rysy ani modne knajpy na Krupówkach, to co robić w Zako? 1. Można wybrać spacer szlakiem architektury drewnianej - największe skarby stylu zakopiańskiego znajdziemy spacerując wzdłuż ulicy Kościeliskiej, najstarszej w Zakopanem. Na zdjęciu willa Koliba, wg projektu prekursora tego stylu - Stanisława Witkiewicza. Obecnie mieści muzeum tatrzańskie im Tytusa Chałubińskiego. 2. Wspominając artystów z rodziny Witkiewiczów należy odwiedzić budynek teatru imienia syna - Stanisława Ignacego Witkiewicza, który w Zakopanem nie przebywał jedynie skuszony świeżym powietrzem i bliskością Tatr. To dostępność substancji odurzających, która wspomagała jego artystyczne wizje, dodatkowo kusiła artystę. Budynek teatru oraz jego otoczenie przedstawia obrazy i rzeźby nawiązujące do twórczości Witkacego. 3. Dworzec PKP Zakopane nie jest specjalnie wybitnym budynkiem ze względu na swoje walory architektoniczne. Fascynująca jest za to jego lokalizacja - tutaj kończy się Polska, stąd już dalej nie pojedziemy. Przerazeni perspektywa wielogodzinnego stania w korku na Zakopiance turyści wybierają często kolej jako bardziej pewne połączenie z górskim kurortem (najszybsze polaczenie z Warszawa to ok 6.5 godziny). Nie wszyscy jednak wiedzą, że już w okresie międzywojennym dysponowaliśmy szybkim połączeniem kolejowym na trasie Zakopane –

W galerii zasłużonych postaci związanych z Warszawą czas na przedstawiciela dość niszowej dziedziny nauki; wciąż jednak jego dzieła przeglądają zapewne tysiące Polaków w nadziei, że odnajdą swoje nazwisko. 19 listopada 1842 roku w Żydowie koło Pińczowa urodził się Adam Józef Feliks Boniecki-Fredro, znany raczej jako Adam Boniecki, polski prawnik i heraldyk. Pochodził z rodziny ziemiańskiej. Wcześnie stracił rodziców. Kształcił się w warszawskim Instytucie Szlacheckim. Następnie studiował prawo w Petersburgu, a po wybuchu powstania styczniowego - na Sorbonie, gdzie uzyskał dyplom. Powrócił do Warszawy i rozpoczął pracę w administracji publicznej: w Kancelarii Rady Stanu KP, a następnie w Trybunale Cywilnym. Wielkiej kariery nie zrobił; osiągnąwszy rangę sędziego-asesora podał się do dymisji. Osiadł w otrzymanym od wuja majątku Świdno koło Grójca i zajął się swoją pasją: heraldyką i genealogią. Wciąż był jednak aktywny w życiu publicznym, tak lokalnym, jak i warszawskim. Dziełem życia Bonieckiego był "Herbarz polski". Było to największe przedsięwzięcie polskiej heraldyki wszech czasów. Boniecki bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę, opierając się jedynie na źródłach pisanych. Wprawdzie dziś wiadomo, że nie jest wolne od błędów, jednak dzięki oparciu się na źródłach pierwotnych dziś już nieistniejących, jak np. metryki koronne czy księgi trybunalskie, praca jest bardzo cennym źródłem wtórnym. Boniecki doprowadził "Herbarz" tylko do XIII tomu, czyli mniej niż do połowy. Zmarł w Warszawie w roku 1909. Kolejne trzy tomu skompletował jeszcze jeden ze współpracowników Bonieckiego, Artur Reiski. Ilustracja z "Miesięcznika Heraldycznego" z zasobów Wielkopolskiej Biblioteki Cyfrowej.

17 listopada 1957 roku odbyła się uroczystość ponownego poświęcenia kościoła św. św. Piotra i Pawła na Koszykach. Nowy kościół, projektu Stanisława Marzyńskiego, architekta kojarzonego głównie z odbudową Warszawy z wojennych zniszczeń, budowany był przez ponad 10 lat i zastąpił doszczętnie zburzonego, pochodzącego z lat 80. XIX w., poprzednika. Sama historia kościoła wiąże się nierozerwalnie z historią miejsca, w którym stoi. W latach 80. XIX w. skromna kaplica św. Barbary nie wystarczała już wiernym z coraz mocniej rozwijającego się Śródmieścia. Podjęto zatem decyzję o budowie nowej świątyni, której architektem był rządowy architekt Cichocki. Ta przetrwała niemal do końca wojny. Obecny kościół niekiedy jest nazywany "jedynym socrealistycznym kościołem Warszawy". Być może legenda ta ma związek z latami jego odbudowy, rzeczywiście przypadające na dominację tego stylu w sztuce, nawet pobieżny rzut oka na świątynię każe wątpić w to sformułowanie. Bryła budynku, jak inne dzieła Marzyńskiego, jest modernistyczna i w widoczny sposób nawiązuje do sylwetki poprzednika, będąc jedynie nieco masywniejszą. Choć odniesienia do tradycyjnej architektury są zauważalne, to do gmachów MDM czy PKiN kościołowi daleko. Ilustracja za Wiki Commons

Przedwczoraj wspominaliśmy rocznicę wydarzenia ważnego dla rozwoju miasta, dzisiaj trochę w nawiązaniu do niej, warto wspomnieć postać Sokratesa Starynkiewicza. Jak wiąże się on z kanalizacją prawdopodobnie nie trzeba nikomu przypominać - w końcu to na jego wniosek Warszawa dostała system wodno-kanalizacyjny ze stacją filtrów na Koszykach. Sokrates Starynkiewicz urodził się w 1820 roku w Taganrogu w Imperium Rosyjskim. W armii rosyjskiej dosłużył się do stopnia generała i na własne życzenie odszedł z niej w 1863 roku. Niektórzy badacze doszukują się w tej zbieżności czasowej reakcję Starynkiewicza na krwawe tłumienie powstania styczniowego. Czy jest to prawda czy tylko przypadek? Trudno powiedzieć. Jakiś czas później, w 1875 roku, dokładnie 18 listopada, a więc dokładnie 140 lat temu, na wniosek generał-gubernatora warszawskiego Pawła Kotzebue został mianowany prezydentem Warszawy (żeby być całkowicie precyzyjnym: pełniącym obowiązki prezydenta). Jego prezydentura uznawana była i jest nadal za jedną z najlepszych, prawdopodobnie dzięki temu, że prowadził miejską politykę zupełnie odwrotnie niż wcześniejsi rosyjscy włodarze - zamiast używać kija dając marchewkę. Są badacze, którzy twierdzą, że prospołeczna polityka Starynkiewicza miała na celu przekonanie Polaków do Rosji, stanowiła "miękką rusyfikację", która jednak nie do końca się powiodła. Nawet jeśli podejmowane przez Starynkiewicza akcje miały dążyć do zbliżenia tych terenów do Imperium, nie można odmówić mu skuteczności i wspaniałomyślności. Nie tylko rozpoczęto budowę kanalizacji (nota bene, Warszawa stała się poligonem eksperymentalnym przed zaprowadzeniem tej nowinki technologicznej do stolicy), ale również wymieniono kilometry nawierzchni, w 1881 roku ruszył pierwszy tramwaj konny, budowano i przebijano nowe połączenia czy chociażby założono Park Ujazdowski. Starynkiewicz zasłynął również nieczęstą u

Nowoczesne miasto potrzebuje zbrojenia. Kanalizacja, instalacja gazowa czy elektryczna to podstawy. W Warszawie jedn z ważniejszych kroków w tak rozumianą nowoczesność można datować na rok 1852, kiedy to właśnie 16 listopada rozpoczęła się budowa wodociągu. Najbardziej charakterystycznym elementem warszawskiego wodociągu z połowy XIX wieku jest wodozbiór znajdujący się na wzniesieniu, tuż obok stawu, w Ogrodzie Saskim. Stylizowany na podrzymską świątynię Westy, budynek projektu Henryka Marconiego zawierał dwa zbiorniki, do których dostarczana była woda z Wisły za pomocą pomp i potem wodociągu umieszczonego pod ulicą Karową. W drugą stronę, z wodozbioru dostarczano wodę do miejskich fontann, hydrantów i innych ujęć. Znajdująca się w najbliższym sąsiedztwie sadzawka powstała w wyniku usypania wzniesienia, na którym umieszczono wodozbiór. Jednak już w latach 60-tych XIX wieku opróżniono ją, a na jej miejscu utworzono klomb z fontanną z rzeźbą dziecka trzymającego łabędzia za szyję, tę samą, którą można zobaczyć w Ogrodzie Saskim dzisiaj. Niewiele później, dzięki wprowadzeni nowej technologii, możliwe było ponowne otwarcie stawu. Zimą, zamarzająca tafla wykorzystywana była jako lodowisko, którego użytkownicy mogli oddawać się rozrywce w rytm muzyki orkiestrowej. Po wojnie, wodozbiór został odbudowany w niemal niezmienionej formie - pomijając kilka szczegółów. Obecnie znajduje się w nim zapas wody na wypadek pożaru utrzymywany na potrzeby Teatru Wielkiego. Ilustracją jest rycina Juliana Ceglińskiego ze zbiorów Cyfrowej Biblioteki Narodowej.

13 listopada w Kościele katolickim obchodzone jest wspomnienie Pięciu Braci Męczenników. Chociaż są to, po św. Wojciechu, najstarsi święci polskiego Kościoła, żyjący na przełomie X i XI wieku, to, jak się okaże w dalszej części artykułu, mają pewien związek z Warszawą. Ale najpierw cofnijmy się do roku 1000, kiedy to do Gniezna do Bolesława Chrobrego przybył cesarz Otton III. Jednym z efektów tego spotkania było powołanie niezależnej organizacji kościelnej. Władcy zgodzili się również powołać nowy klasztor, którego celem byłoby szerzenie nowej wiary. Cesarz przedstawił tę ideę mnichom benedyktyńskim z klasztoru w Pereum (niedaleko Rawenny), m.in. św. Brunowi z Kwerfurtu, który stał się wielkim zwolennikiem tego przedsięwzięcia. Ówczesny przeor Romuald (późniejszy święty oraz założyciel zakonu kamedułów) pomimo początkowego sceptycyzmu ostatnie wytypował dwóch lub trzech mnichów: Benedykta z Pereum oraz Jana z Wenecji i być może Barnabę na misję do Polski. Kiedy bracia przybyli pod koniec 1001 r. do państwa Bolesława Chrobrego, zostali skierowani do Międzyrzecza, gdzie założyli wspólnotę. Dołączyli do nich trzej Polacy (o ile o Polakach można wówczas mówić): Izaak i Mateusz, dwaj bracia pochodzący zapewne z bogatej rodziny oraz Krystyn – młody chłopak z wsi, w której zbudowano klasztor - który został kucharzem wspólnoty. Ich dzieło zostało nagle przerwane w nocy z 10 na 11 listopada 1003 r. Na erem napadli pogańscy chłopi, którzy zabili wszystkich pięciu braci (Krystyn, choć nie miał święceń, jest traktowany również jako jeden z członków wspólnoty). Motywem zapewne był rabunek, choć być może chodziło o napięcia religijne pomiędzy wyznawcami nowej i starej wiary. Mord ten odbił

Gdyby urządzić ranking najkrócej istniejących warszawskich pomników, ten, o którym dziś opowiemy, znajdowałby się bardzo wysoko. Być może wręcz na samym szczycie, czego jednak, ze względu na niepewność informacji, raczej nigdy nie ustalimy. Do rzeczy jednak. 12 listopada 1911 roku, na placu koszar Grodzieńskiego Pułku Huzarów Lejbgwardii przy dzisiejszej ulicy 29 listopada, odsłonięto pomnik Michaiła Dmitriewicza Skobielewa, rosyjskiego generała, uczestnika wojny rosyjsko-tureckiej, nieomal bohatera narodowego Rosjan i

You don't have permission to register