Kartka z kalendarza – 24 listopada
24 listopada 1799 roku urodził się architekt, którego zwłaszcza w dzisiejszych czasach niektórzy obwołaliby zdrajcą i przeniewiercą. Mowa o architekcie rządowym Andrzeju Gołońskim. Postać ta jest nieco zapomniana, a to zarówno z powodu niezbyt wybitnych, choć w sumie dość charakterystycznych realizacji, jak również w wyniku tego, że wiele po nim w obecnej Warszawie nie zostało. Ale po kolei. Uczył się architektury u nie byle kogo, bo u samego Jakuba Kubickiego. Już w wieku około 20 lat uczestniczył aktywnie przy tworzeniu zaprojektowanych przez niego budowli, m.in. Arkad Kubickiego, Ujeżdżalni w Parku Saskim czy przebudowie Belwederu. Były to zlecenia raczej inżynieryjne, ale jak pisał Kazimierz Wóycicki, "Kubicki (
24 listopada
24 listopada 1836 roku w Warszawie państwu Pruszyńskim urodził się syn, któremu na chrzcie kilka dni później nadano imię Andrzej. Warto chwilę o tej postaci wspomnieć, ponieważ warszawiacy często mijają dzieła jego rąk nie mając świadomości, kim był ich autor. Bohater naszej dzisiejszej kartki z kalendarza uznał, że najlepszym sposobem na życie będzie działalność artystyczna, a konkretniej rzeźbiarstwo, czyli dziedzina sztuki, która w pierwszej połowie XIX wieku nie obfitowała na ziemiach polskich w przedstawicieli. Początkowo terminował u Jakuba Tatarkiewicza, by potem podjąć studia w warszawskiej Szkole Sztuk pięknych, z której, wzorem kilku innych polskich rzeźbiarzy z epoki, przeniósł się na rzymską Akademię św. Łukasza, którą ukończył w 1867 r. (za "dobre wyniki w nauce" przyznano mu wyróżnienie w postaci złotego medalu). Po powrocie do Warszawy, gdzie mieszkał do śmierci w 1895 r. wiódł życie raczej spokojne, choć pracowite. Większość jego dorobku to realistyczne rzeźby portretowe, o tematyce sakralnej oraz nagrobne – o nagrobki autorstwa jego samego bądź jego warsztatu (który przez pewien czas prowadził z Leandrem Marconim) na starych warszawskich cmentarzach można się wręcz potykać. Można spotkać również dekoracje rzeźbiarskie jego autorstwa we wnętrzach kościołów lub na fasadach kamienic i gmachów użyteczności publicznej. Najsłynniejszą jednak jego rzeźbą, znaną zwłaszcza z fotografii z okresu powstania warszawskiego jest przedstawienie Chrystusa niosącego krzyż, stojące przed kościołem św. Krzyża (poza tym uznanie wzbudziły przedstawienia Madonny sprzed kościoła św. Karola Boromeusza na Chłodnej i posążek św. Sebastiana). Jako, że wszyscy z P.T. czytelników najważniejsze dzieło Pruszyńskiego znają, opieramy się pokusie ilustrowania dzisiejszej kartki z kalendarza jego zdjęciem i pozostańmy
23 listopada
23 października 1948 roku zakończono przebijanie ulicy Marszałkowskiej przez Ogród Saski do Placu Bankowego. W miejscu zachodniej części parku powstała dwujezdniowa ulica. Miłośnicy "Paryża Północy" zapewne na wspomnienie tego wydarzenia obleją się zimnym potem i uronią kilka łez, my jednak spojrzymy na sprawę racjonalnie. Ponadmilionowa Warszawa w latach 30. miała wiele wad, a jedną z głównych było to, że dusiła się komunikacyjnie. Układ ulic w mieście był absolutnie anachroniczny, często będący jeszcze kontynuacją jurydyk, zaś nowe dzielnice powstałe po I wojnie światowej cierpiały na brak komunikacji ze Śródmieściem. Wielokrotnie pisze się w literaturze przedmiotu choćby o perypetiach związanych z przebijaniem ulicy Bonifraterskiej czy budową przepustu dla tramwajów w okolicach Cytadeli. Właśnie komunikacja na osi południe-północ była największą bolączką Warszawy. O Wisłostradzie można było pomarzyć, Trakt Królewski ginął w labiryncie ulic Starego Miasta, Bonifraterską przebito dopiero w 1937 roku. Kolejnymi ulicami biegnącymi w tej osi były Marszałkowska i Żelazna, z tym że Marszałkowska kończyła się wówczas przy Królewskiej. Do wybuchu wojny zmieniło się w tym temacie niewiele - przebito jedynie fragmencik do Placu Żelaznej Bramy. Co prawda planowano Trasę N-S tam gdzie teraz biegnie ulica Jana Pawła, ale z powodu stosunków własnościowych szło to opornie i bardzo powoli. Dlatego właśnie przebicie ulicy przez park stało się priorytetem powojennych władz Warszawy. Plan był do "pożenienia" z budową Trasy W-Z oraz planowaną ulicą Nowomarszałkowską na nowobudowanym Muranowie, dlatego też szybko wszedł w życie, a Plac Bankowy z małego gęsto zabudowanego placyku stał się ważnym punktem na komunikacyjnej mapie Warszawy. Przebicie wykonane zostało szybko i mało dokładnie,
22 listopada
22 listopada 1905 roku rozpoczął się proces znanego już wówczas artysty, Ksawerego Dunikowskiego. Rzeźbiarz oskarżony był o zabójstwo, które zresztą popełnił. A było to tak: Jak co roku Zachęta organizowała Salon obrazów - uroczystość, na której wiedziało się kto z artystów jest na fali, a kto już raczej demodé. Dunikowski był wówczas kojarzony z moderną, jego obecność na salonie była bardzo wyczekiwana, miał on tam pełnić również funkcję jurora. Ofiarą Dunikowskiego był Wacław Pawliszak, uczeń Jana Matejki, malarz akademicki, którego dzieła, choć na fali w latach 80. i 90 XIX w., były już nieco passé w roku 1905. I właśnie o malarstwo i o salon poszło. Dunikowski i inni jurorzy Salonu nie dopuścili jednego z dzieł Pawliszaka, drugie zaś powiesili tuż obok obrazu malarza, za którym tenże nie przepadał. Ponieważ artyści to dziwni ludzie, spowodowało to burzliwą reakcję pokrzywdzonego, który zaczął do jurorów wysyłać obraźliwe listy, a gdy Dunikowski odpisał Pawliszakowi, że jako od osoby niepoczytalnej, satysfakcji odeń nie żąda, ten zapałał żądzą konfrontacji. Podczas otwarcia salonu do niej nie doszło, albowiem organizatorzy zamknęli Pawliszaka na klucz, niemniej tego samego dnia (19 stycznia 1905 roku) w porze obiadowej, gdy Dunikowski jadł obiad z kuratorem wystawy, do restauracji wparował Pawliszak i zamachnął się na rzeźbiarza. Ten odruchowo wyjął pistolet i położył oponenta trupem. Proces Dunikowskiego zapowiadał się na wielkie wydarzenie - w końcu mieliśmy do czynienia z celebrytą. W Imperium Rosyjskim za takie przestępstwo groziło pozbawienie praw obywatelskich, 4 do 12 lat ciężkich robót lub zsyłka. Dunikowski kary jednak uniknął. Po pierwsze był on
21 listopada
21 listopada 1891 roku otwarto szpital psychiatryczny w Tworkach, jedną z najważniejszych placówek o tym profilu w Warszawie i okolicach. Idea stworzenia ośrodka psychiatrycznego zrodziła się jeszcze w latach '30 XIX wieku. Prace organizacyjne przerwało powstanie styczniowe. Dopiero w latach '70 powołano Komitet Budowy Szpitala Psychiatrycznego. Koncepcję architektoniczną opracowali Franciszek Tournelle i M. Romanowicz wraz z psychiatrą Adolfem Rothem. W roku 1882 zakupiono 58 ha gruntu od ziemianina Franciszka Kryńskiego. Ostateczny projekt wyszedł, pod naciskiem władz, spod ręki Iwana Wasiliewicza Sztroma. W latach 1888-91 powstał niezwykle nowoczesny obiekt, zgodny z najnowszymi osiągnięciami nauki. Miał strukturę pawilonową: w centrum znajdowały się budynek administracyjny i gospodarczy, a po bokach, w łuku, po trzy pawilony męskie i żeńskie. Pawilony były podzielone na trzy "klasy" łóżek, stosownie do zasobności kieszeni pacjentów. Kompleks uzupełniały kaplica katolicka i prawosławna - ta druga o unikatowej w Królestwie ormiańskiej architekturze. Do tego budynki szpitalne znajdowały się w lesie i były spięte alejkami - miało to służyć pacjentom do uspokajających przechadzek. Szpital był bardzo nowocześnie wyposażony: miał elektryczne oświetlenie, własną piekarnię, pralnię, suszarnię i kotłownię. Pierwszym dyrektorem szpitala został Władimir Nikołajewicz Chardin, znakomity lekarz, w dodatku przyjaźnie usposobiony do Polaków. Zatrudnił m.in. dr. Rafała Radziwiłłowicza, postać wartą jak najlepszej pamięci, i kilkanaście katolickich zakonnic. W chwili otwarcia szpital dysponował 420 łóżkami. Oczywiście na tym dzieje i rozbudowa szpitala się nie zakończyły, to już jednak temat na inną opowieść. Na ilustracji szpital w roku otwarcia, za rodpruszkow.nstrefa.pl.
18 listopada
W ostatni piątek, 18 listopada, miała miejsce rocznica odsłonięcia pierwszego powojennego pomnika Warszawy. Był to pomnik według niektórych dość kontrowersyjny, i między innymi dlatego w dzisiejszym pejzażu Warszawy już go nie zobaczymy. Mowa oczywiście o Pomniku Polsko-Radzieckiego Braterstwa Broni, zwanym potocznie "Pomnikiem Czterech Śpiących". Pomnik, będący wspólnym dziełem radzieckich i polskich artystów, odsłonięto w listopadzie 1945 roku na skrzyżowaniu ulic Targowej i późniejszej Świerczewskiego. Przedstawiał on grupę trzech żołnierzy na cokole, przy którym, na każdym rogu, stało po jednym żołnierzu. Z uwagi na pozy, jakie przybrało tych czterech, pomnik zyskał swoją potoczną nazwę. Postawiono go w miejscu najbardziej reprezentacyjnym dla ówczesnej Warszawy - w niezniszczonym gmachu DOKP przy Wileńskiej pracowało wówczas "większe pół" rządu i większość państwowych instytucji. Ciekawostką możemy nazwać fakt, że pomnik był odsłaniany w pośpiechu i dlatego figury z początku były gipsowe, jedynie pomalowane w sposób mający imitować brąz. Cokół z kolei był podobno pierwotnie przeznaczony pod budowę pomnika ks. Skorupki. "Śpiący" zniknęli z Pragi przy okazji modernizacji skrzyżowania pod budowę stacji metra Dworzec Wileński. Mimo że pierwotnie był przewidziany powrót pomnika na swoje miejsce po zakończeniu remontu (zostało to nawet usankcjonowane odpowiednią uchwałą Rady Warszawy) to w 2015 r. uchwałę uchylono i najprawdopodobniej pomnika już nie zobaczymy. Około 1,5 miesiąca temu na dziedzińcu warszawskiej ASP pojawił się pomnik swoją formą nawiązujący do naszego bohatera, zatytułowany "Pomnik Polski". Na cokole stała trzyosobowa rodzina, zaś przy rogach cokołu stali Adam Małysz, Jan Paweł II, Maria Skłodowska-Curie oraz Wisława Szymborska (podobno, bo autor wpisu stwierdził podobieństwo raczej symboliczne). Naszą ilustracją będzie dziś właśnie
17 listopada
W XVIII -wiecznej Rzeczypospolitej (i nie tylko zresztą) urodzenie, jak wszyscy zapewne wiemy, odgrywało kluczową rolę. Od statusu i stanu społecznego rodziców zależał przebieg praktycznie całego dalszego życia. Na samym dole drabiny społecznej stały osoby de facto bez stanu – podrzutki, najczęściej zrodzone z "nieprawego łoża" nie mające rodziny, na której pozycji mogłyby się oprzeć w dalszym życiu, miały bardzo nikłe możliwości zmiany swojej pozycji społecznej i zazwyczaj kończyły życie jako nędzarze. Próbą zmiany losów takich osób zajmowały się "szpitale podrzutków" (przy czym szpital w dawnej nomenklaturze nie był instytucją opiekującą się chorymi, a raczej przytułkiem dla osób starszych, kalekich i ubogich). Pierwszą taką instytucję w Polsce założył w 1732 r. w Warszawie naprzeciwko kościoła św. Krzyża, za pieniądze zebrane od warszawiaków ksiądz Gabriel Baudouin. Instytucja ta obdarzona przywilejami (możliwością kupowania i posiadania ziemi, oraz uprawnieniami do prowadzenia kwest w kościołach) przez biskupa Stanisława Hozjusza roztaczała opiekę nad warszawskimi (i nie tylko) sierotami, zapewniając im dach nad głową oraz wykształcenie (a raczej przekazanie rzemieślnikom do pomocy). Pomimo wysokiej śmiertelności podrzucanych tam niemowląt (od 50 do 100%!), spowodowanej katastrofalnymi warunkami higienicznymi instytucja ta na trwale wpisała się w krajobraz Warszawy. W latach 30. XIX w. pieczę nad nią przejęły władze świeckie, a w roku 1901 otrzymała ona nowy budynek przy ulicy Nowogrodzkiej 75, gdzie działa do dziś jako Dom Dziecka nr 15. Dlaczego wspominamy o tej instytucji dzisiaj? Otóż dzieci z takiego domu, pomimo zwiększonej szansy na przeżycie oraz możliwości zdobycia skromnego wykształcenia, jako nieposiadające rodziny i nazwiska nie miały pełnej zdolności do
16 listopada
16 listopada 1611 r. na placu przed kościołem św. Anny w Warszawie miał miejsce hołd lenny elektora brandenburskiego Jana Zygmunta Hohenzollerna. W trakcie tej ceremonii elektor uklęknął przed królem Zygmuntem III Wazą, który zasiadał na tronie i ucałował jego rękę. Król wręczył lennikowi chorągiew z białym orłem. Zarówno król, jak i elektor związani zostali przysięgą wierności. Warto jednocześnie przypomnieć, że Jan Zygmunt nie był w momencie składania hołdu księciem Prus. Był nim cały czas Albrecht Fryderyk Hohenzollern, który od 1572 r. cierpiał na chorobę psychiczną. Był on izolowany od świata, zaś władzę w jego imieniu jako regenci sprawowali jego krewniacy, którzy składali polskim królom hołdy. Ponieważ dwóch synów Albrechta Fryderyka zmarło w niemowlęctwie, po jego śmierci ziemie powinien objąć suweren, czyli król polski. Taka sytuacja miała miejsce m.in. z Mazowszem, po wymarciu tutejszej dynastii w linii męskiej. Jednak wraz z omawianym przez nas hołdem na mocy porozumień po śmierci Albrechta Fryderyka Prusy miały się stać dziedziczną ziemią Jana Zygmunta, z obowiązkiem lennym wobec króla polskiego. Był to element układu jaki panowie zawarli po to, aby elektor pomógł Zygmuntowi III w wojnie z Rosją. Kolejne hołdy królom polskim składali później syn Jana Zygmunta, Jerzy Wilhelm Hohenzollern, w 1621 roku i wnuk Fryderyk Wilhelm w roku 1641. Był to też ostatni hołd książąt pruskich składany przed władcą Polski, ponieważ w roku 1657 Prusy Książęce uniezależniły się od Rzeczpospolitej, a w 1701 roku wspólnie z Brandenburgią utworzyły Królestwo Prus. Na ilustracji Jan Zygmunt, za Theatrum Europaeum 1662, źródło: Wikipedia
15 listopada
Królów Polska miała wielu, niektórych lepszych, innych gorszych, ale tylko nieliczni mogli zapisać w swoich życiorysach atak na ich życie. Okazuje się też, że Warszawa dla swoich władców nie zawsze była bardzo łaskawa, szczególnie jeśli pamiętamy, że mówi się, że ostatni książęta z mazowieckiej linii Piastów zostali otruci, a ich nagła śmierć przyspieszyła przyłączenie miasta do Korony. Nieco ponad sto lat po tych wydarzeniach, Warszawą wstrząsnęła inna zbrodnia. Tym razem jednak nieudana. 15 listopada 1620 roku, w drodze na mszę do katedry, zaatakowany został król Zygmunt III Waza. Rękę na władcę Korony ośmielił się podnieść Michał Piekarski, szlachcic, o którym mówiło się, że zawsze był dziwakiem, melancholikiem i furiatem (tego dowiadujemy się z historycznego źródła – ulotnych druków opublikowanych niedługo po listopadowych zdarzeniach). Piekarski zadał królowi dwa obrażenia, jedno w plecy, drugie w policzek, kolejne zaś zostały udaremnione przez królewską eskortę. Szczęśliwie, obrażenia okazały się niegroźne. Król szybko wrócił do zdrowia, za to Piekarski został pojmany, przyznał się do winy. Został stracony 26 listopada pod murami Starej Warszawy. Jednak niedoszły królobójca nie został przez historię zapomniany. W czasie pomiędzy występkiem a wymierzeniem ostatecznej kary wsławił się na tyle, że stał się bohaterem powiedzenia. Dzięki niemu, jeśli ktoś bredzi trzy po trzy, mówi od rzeczy, możemy powiedzieć, że plecie jak Piekarski na mękach. Ilustracja przedstawiająca wydarzenia pochodzi ze strony wilanow-palac.pl
14 listopada
Przeglądając gazety z połowy listopada 1926 roku nie można oprzeć się wrażeniu, że w owych dniach Warszawa żyła jednym: długo oczekiwanym odsłonięciem pomnika Fryderyka Chopina, monumentu, którego projekt powstał już w 1909 roku, ale na powstanie musiał czekać kilkanaście lat. Odsłonięto go w końcu dziewięćdziesiąt lat temu, 14 listopada. Nie będziemy tu wspominać o skomplikowanych dziejach powstawania pomnika; skupmy się na samym wydarzeniu. Dzień rozpoczął się uroczystym nabożeństwem w kościele Św. Krzyża. Następnie w Resursie Obywatelskiej odbyło się uroczyste śniadanie dla zaproszonych gości. Później wydarzenia przeniosły się do Łazienek. "Kurier Warszawski" opisywał to tak: "Sznur wszelkiego rodzaju pojazdów, ciągnących ku pomnikowi, był tak olbrzymi, iż już od placu Trzech Krzyży trzeba się było posuwać bardzo powoli. Chodnikami dążyła publiczność piesza. Tramwaje w kierunku do Mokotowa były fantastycznie wypełnione. Bez obawy o przesadę można twierdzić, iż w al. Ujazdowskich, w pobliżu pomnika, zebrało się około 50 tysięcy osób. Blizko 10 tysięcy wpuszczono na obszerny teren dokoła pomnika za zaproszeniami. Mimo olbrzymiego napływu publiczności porządek był wzorowy. Wszystko odbywało się sprawnie, z ładem i bez zamętu. Całość tworzyła wspaniały obraz. Plac dokoła pomnika, wykrojony z części Łazienek, na miejscu b. ogrodu formowego, w pobliżu Belwederu, przybrano bardzo estetycznie. Plac podzielono na trzy wielkie pasy, odpowiednio do kategorji osób zaproszonych. Pas środkowy, tuż przy pomniku, przeznaczono dla przedstawicieli włada państwowych, duchowieństwa, wyższych wojskowych, dyplomacji, gości zagranicznych, sejmu, senatu, komitetu budowy i prasy. Na całym terenie, do niedawna jeszcze pełnym pozostałości po budowie, potworzono chodniki, wysypane piaskiem i nizkie opłotki z gałązek świerkowych. W okolu wzniesiono maszty z tarczami złotemi, na których
10 listopada
Ponieważ jutro obchodzimy Święto Niepodległości, dzisiejsza „Kartka z Kalendarza” będzie powiązana z tym dniem. Przypomnimy wydarzenie relatywnie młode, lecz głośne i wzbudzające wiele kontrowersji. Równo 10 lat temu, u zbiegu Al. Szucha z Al. Ujazdowskimi, na Placu na Rozdrożu odsłonięto pomnik Romana Dmowskiego. Monument ma pięć metrów wysokości i jest dziełem trzech artystów: Wojciecha Mendzelewskiego, Marii Marek-Prus i Piotra Prusa. Przedstawia przywódcę polskiego ruchu narodowego stojącego z kapeluszem oraz zwojem papieru – traktatem wersalskim. Na cokole widnieje cytat z dzieła Romana Dmowskiego „Myśl nowoczesnego Polaka” z 1903 r.: „Jestem Polakiem więc mam obowiązki polskie
9 listopada
Dzisiaj prezentujemy Państwu herb wielki Miasta Stołecznego Warszawy, czyli najbardziej uroczystą formę warszawskiego herbu. Przyglądając się dokładniej temu symbolowi miasta uważny obserwator dostrzeże, że u dołu tarczy herbowej umieszczone jest najwyższe polskie odznaczenie wojskowe: Order Wojenny Virtuti Militari (czyli, tłumacząc z łaciny na polski, po prostu "męstwu wojennemu") w stopniu najniższym, czyli krzyża srebrnego. Przyczynę tego, skąd wzięło się tam to odznaczenie, chyba najlepiej wyjaśni zacytowanie wprost rozkazu naczelnego wodza, gen. Władysława Sikorskiego , wydanego 77 lat temu (czyli 9 listopada 1939) w Paryżu: "W uznaniu bohaterskiego, wytrwałego męstwa dowiedzionego przez ludność stołecznego miasta Warszawy w obronie przeciw najazdowi niemieckiemu, w zgodzie z uchwałą Rady Ministrów R. P. z dnia 9 X 1939 r. (…) nadaję Krzyż Srebrny Orderu Wojennego „Virtuti Militari” V klasy miastu stołecznemu Warszawie." Od tamtej pory Warszawa dołączyła do grona miast mogących szczycić się mianem posiadacza tego odznaczenia – dwa pozostałe miast odznaczone Virtuti Militari to Lwów (za walki podczas konfliktu polsko-ukraińskiego i wojny polsko-bolszewickiej) i francuskie Verdun (za rolę w walkach na froncie zachodnim pierwszej wojny światowej). Wraz z odznaczeniem miastu nadano łacińską dewizę "Semper invicta" – "Zawsze niezwyciężona". Od 2004 roku orderem udekorowany jest wspomniany warszawski herb wielki, używany przy okazjach szczególnie uroczystych. Poza herbem odniesienie do tego odznaczenia można znaleźć jeszcze w jednym miejscu – na płycie pamiątkowej znajdującej się nieopodal najsłynniejszej z warszawskich syrenek. Ilustracja: Wikipedia Commons
8 listopada
Dnia 8 listopada 1864 car Aleksander II wydał dekret o reformie życia klasztornego na terenie Królestwa Polskiego, zwany popularnie ukazem kasacyjnym. Mimo że nie była to pierwsza kasata klasztorów na omawianym terenie, to właśnie ona okazała się najtrwalszą i najbardziej zmieniającą "kościelne" oblicze Warszawy. Ukaz, jak wspomniano na początku, teoretycznie miał na celu jedynie reorganizację życia zakonnego. Szczegółowe przepisy jednak sprawiły iż był on w istocie początkiem końca większości zgromadzeń. Rosjanie doszli bowiem do wniosku, że dopóki na terenach polskich istnieć będą zgromadzenia zakonne, czyniące katolicyzm silniejszym, to wybuchać będą powstania a ziem tych nie uda się nigdy zrusyfikować. Ukaz zakładał zatem zmianę statusu klasztorów. Klasztor, któremu udowodniono, że pomagał powstańcom styczniowym, był z miejsca zamykany, a zakonnicy przesiedlani do innego zgromadzenia (lub dawano im wolną rękę co do tego gdzie chcą się udać). Klasztor, który posiadał mniej niż 8 zakonników czekał ten sam los. Inne klasztory zostały podzielone na etatowe, czyli takie, które mogły istnieć bez przeszkód (choć i te były obwarowane limitem maksymalnie 14 braci/sióstr) oraz ponadetatowe, które co prawda istnieć mogły ale nie mogły prowadzić nowicjatu, czyli, mówiąc po naszemu, rekrutowac do korporacji nowych pracowników. Nietrudno zgadnąć, że i te były skazane na zamknięcie w momencie gdy liczba braci spadnie w nich poniżej 8. Dodatkowo ukaz zakładał zwierzchność biskupa miejsca nad klasztorami, co było niezgodne z regułami, zgodnie z którymi zakony były od biskupów niezależne. Majątek klasztorny był przejmowany przez Kościół lub nacjonalizowany. Ukaz, choć niezgodny z zawartym między Cesarstwem Rosyjskim a Watykanem konkordatem, został wprowadzony w życie już pod
7 listopada
7 listopada 1914 roku otwarto jeden z emblematycznych gmachów wielkomiejskiej Warszawy: Dom Towarowy Braci Jabłkowskich. Początki firmy sięgają lat '80 XIX wieku, kiedy to potomkowie zubożałej podkaliskiej szlachty sprowadzili się do Warszawy z kilkoma rublami w kieszeni. Pani Adela Jabłkowska otworzyła niewielki sklepik z towarami kolonialnymi i pasmanterią przy ul. Widok. Sklep rozrastał się, zmieniał lokalizację, aż rodzina zdecydowała się na budowę własnego, okazałego domu handlowego. Projekt zamówiono u wziętego duetu architektów, Franciszka Lilpopa i Karola Jankowskiego. Kamień węgielny położono 4 września 1913 roku. Obiekt był gotowy do otwarcia czternaście miesięcy później. Gmach reprezentuje wczesny, klasycyzujący modernizm. Słynne witraże Edmunda Bartłomiejczyka utrzymane są jednak w estetyce secesji. Nowoczesną, żelbetową konstrucję wykonała firma Martens i Daab. Budynek miał cztery windy: dwie dla klientów i dwie towarowe. Parter zajmowała galanteria, bielizna i pasmanteria, pierwsze piętro materiały i wykroje, a drugie - suknie i futra. Na trzecim sprzedawano meble, mieściła się tam też kawiarnia. Klientom udostępniono też ostatnią kondygnację, z ogrodem letnim, teatrzykiem dla dzieci i kolejną kawiarnią. Na piętrach czwartym i piątym mieściły się biura i magazyny. Mimo trwającej wojny światowej sklep funkcjonował dobrze i wyróżniał się zaopatrzeniem, mimo kłopotów z dostawami. Firma zatrudniała w Warszawie aż 650 osób. Na tle epoki i konkurencji odznaczała się dobrymi warunkami pracy, "ludzkim" podejściem właścicieli do pracowników. Późniejsze losy firmy to temat na inną opowieść. Warto jednak podkreślić, że mimo wojen, kryzysów i przebudów gmach Domu Towarowego zachował wiele elementów oryginalnej substancji, w tym wiele detali. Dzięki temu pozostaje jednym z nielicznych zachowanych świadków Warszawy przełomu wieków. Na ilustracji ogłoszenie zamieszczone
4 listopada
Kilka tygodni temu pisaliśmy o wielkim i zapomnianym sukcesie polskiego oręża jakim była obrona Warszawy w lecie 1794 r. Chociaż wszystko wskazywało na znaczącą przewagę wojsk prusko-rosyjskich, to jednak dzięki świetnie zaplanowanym przez Tadeusza Kościuszkę umocnieniom, udało się obronić stolicę. Niestety 10 października do doszło do klęski polsko-litewskich wojsk pod Maciejowicami. Katastrofę militarną pogłębiło również wzięcie do niewoli Naczelnika. Bez Kościuszki morale polskiego wojska bardzo zmalało. Na czele powstania stanął Tomasz Wawrzecki. Względny polityczne przeważyły za podjęciem obrony warszawskiej Pragi (która jeszcze 4 lata wcześniej była osobnym miastem). Za tą decyzją optował m.in. Ignacy Potocki. Z kolej Jan Henryk Dąbrowski proponował porzucenie Warszawy i przeniesienie powstania do Wielkopolski. Ostatecznie zadanie przygotowania pola bitwy, w tym usypania umocnień powierzono gen. Józefowi Zajączkowi. Wojska rosyjskie pod dowództwem gen. Aleksandra Suworowa w sile ok. 23 tysięcy żołnierzy uderzyły o świcie 04 listopada. Wojsko polsko-litewskie było o połowę mniej liczne oraz posiadało 3-krotnie mniej armat. Walki były bardzo zacięte, o czym świadczą rosyjskie straty w trakcie szturmu tj. około 500 poległych i 2 tysiące rannych. Niestety gen. Zajączek nie miał tego talentu co Kościuszko i jego umocnienia były zbyt długie na ilość wojska. Około godziny 14 podjęto decyzję o ewakuowaniu pozostałych jednostek na lewy brzeg Wisły oraz spalono łyżwowy most Ponińskiego. Wydana przez Suworowa instrukcja przed atakiem jasno określała zasady postępowania po zdobyciu miasta. W punkcie siódmym czytamy: Nie wbiegaj do domów, nieprzyjaciela proszącego o łaskę oszczędzaj, nie zabijaj bezbronnych, nie walcz z babami, nie ruszaj małolatów. Rzeczywistość była jednak zupełnie inna i przeszła do historii jako
3 listopada
3 listopada 1845 roku urodził się Zygmunt Gloger, historyk, etnograf, krajoznawca, współzałożyciel i pierwszy prezes Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Gloger pochodził z rodziny ziemiańskiej z północnego Mazowsza. Uczył się w gimnazjum Leszczyńskiego, a następnie w Szkole Głównej, którą ukończył w 1867 roku. Studia kontynuował na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie poznał Wincentego Pola i Oskara Kolberga. W 1872 roku powrócił do rodzinnego majątku. Kontynuował cały czas rozpoczęte jeszcze na studiach terenowe badania etnograficzne ziem Polski i Litwy. Utrzymywał kontakty z etnografami, folklorystami i pisarzami. Lista nazwisk odwiedzających dwór w Jeżewie stanowiłaby znaczną część słownika biograficznego XIX-wiecznych Polaków. Najważniejszym chyba dziełem Glogera jest "Encyklopedia Staropolska" (1900-03); pamiętać również warto o "Pieśniach Ludu" (1892) czy "Księdze Rzeczy Polskich" (1896). Nie zdążył ukończyć monumentalnego "Budownictwa drzewnego i wyrobów z drzewa w dawnej Polsce", które do śmierci w 1910 roku doprowadził do litery L. Ostatnie lata życia Gloger spędził w Warszawie. Swoje obszerne zbiory przekazał Polskiemu Towarzystwu Krajoznawczemu i innym warszawskim placówkom badawczym. Pochowany został na Cmentarzu Powązkowskim w kwaterze 52.
2 listopada
Dziś kościół łaciński obchodzi wspomnienie wszystkich wiernych zmarłych. Skoro o zmarłych mowa, nie sposób nie wspomnieć, że 16 lat temu w Anglii, w wieku 76 lat zmarła Margaret Susan Ryder, baronessa Ryder of Warsaw (i dodatkowo, po mężu, baronessa Cheshire), znana bardziej po prostu jako Sue Ryder. Swój tytuł szlachecki (osobisty, nie dziedziczny) zawdzięczała swojemu wkładowi w działalność charytatywną, zwłaszcza na rzecz osób poszkodowanych podczas drugiej wojny światowej. Podczas trwania tego konfliktu szesnastoletnia Susan Ryder wstąpiła do Formacji Pielęgniarek Pierwszej Pomocy. Później jej losy skrzyżowały się z Polską – w ramach służby w polskiej sekcji Kierownictwa Operacji Specjalnych (czyli jednostki zajmującej się dywersją) opiekowała się cichociemnymi przygotowującymi się do misji w okupowanej Polsce (woziła ich na szkolenia, pracowała jako szyfrantka oraz naprawiała sprzęt). Swoją służbę pełniła również w "terenie", a konkretnie w Tunezji i Włoszech. Po wojnie postanowiła zająć się przede wszystkim jej ofiarami – głównie byłymi więźniami obozów koncentracyjnych oraz weteranami, niosła jednak pomoc również więźniom, którzy w wyniku wojny znaleźli się w obcym kraju, bez możliwości powrotu do domu, pomocy prawnej ani wsparcia psychicznego. W 1953 r. założyła fundację – "Żywy pomnik" mającą na celu pomoc potrzebującym – przede wszystkim przez budowę dla nich specjalnych ośrodków, gdzie osoby poszkodowane przez ostatnią wojnę światową mogły znaleźć "bezpieczną przystań". Ośrodków tego typu powstało w 15 krajach łącznie ponad 80, z czego około 30 w Polsce, fundowanych przez fundację i przekazywanych następnie państwu (z czego obecnie działa 15, w tym 14 ufundowanych i wyposażonych przez Sue Ryder). Dodatkowo, organizowała wyjazdy wypoczynkowo - rehabilitacyjne
31 października
„Pracowałem całe życie z robotnikami. Im zawdzięczam, że praca moja nie poszła na marne, ku nim z ostatnią myślą się zwracam, żegnając się z nimi. Mam nadzieję niezłomną, że życie ich stanie się lżejsze, że będą silni i zdrowi moralnie, że urzeczywistnią wspólne ideały. Żegnam towarzyszy i przyjaciół, z którymi tyle współpracowałem wspólnie, i proszę ich o życzliwą pamięć dla tych wspólnych wysiłków. Wszystkich proszę o przebaczenie mych błędów i niepamiętanie cierpień, które im w życiu wyrządziłem. Myśl o śmierci dawno już jest dla mnie początkiem wyzwolenia.” Powyższe słowa pochodzą z ostatniego listy Ignacego Daszyńskiego, którego rocznicę śmierci dziś obchodzimy. To smutne wydarzenie miało miejsce w nocy 30/31 października 1936 r. w Domu Zdrowia w Bystrej Śląskiej. Pogrzeb miał miejsce kilka dni później 3 listopada w Krakowie. Na tą ceremonię w Warszawie były wydawane dla żałobników specjalne, darmowe bilety kolejowe. Ignacy Daszyński urodził się w słynnym Zbarażu (tym który miał być broniony przez kompanię z Ogniem i Mieczem) w średniozamożnej szlacheckiej rodzinie. Dzieciństwo spędził w galicyjskiej społeczności Polaków, Ukraińców, Żydów i Niemców. Jako nastolatek potrafił mówić w czterech językach. Jego patriotyczna postawa od lat szkolnych przysparzała jemu i jego rodzinie problemów. Za akcje patriotyczne był wydalany ze szkół, co zmuszało rodzinę do migracji. Ostatecznie w wieku 22 lat zdał maturę i dostał się na Uniwersytet Jagielloński na wydział przyrodniczy. Zaangażował się również bardzo czynnie w działalność polityczną Polskiej Partii Socjalistycznej. Kariera polityki zawiodła Daszyńskiego od stanowisk w radzie miejskiej Krakowa i Wiednia, aż do austro-węgierskiego parlamentu. Zyskał tam sławę jednego z najlepszych,
28 października
28 października 1696 roku w saskim Goslar szwedzka hrabina Maria Aurora von Königsmarck urodziła syna. Nowo narodzony w przyszłości z Warszawą zbytnio się nie wiązał i pewnie byśmy o nim nie mówili, gdyby nie personalia ojca owego dziecka, których oficjalnie podczas narodzin nie ujawniono. Natomiast nie było dla nikogo z ówczesnych tajemnicą, że hrabina, jako metresa elektora saskiego i (przyszłego) króla polskiego Augusta, urodziła właśnie elektorskiego bękarta. Smaczku całej sprawie dodaje fakt, że dwa tygodnie wcześniej żona władcy, Krystyna urodziła tym razem legalnego potomka – Fryderyka Augusta II, przez polską historiografię nazywanego Augustem III. Ojciec jednak uznał Maurycego za swojego syna i nobilitował nadając mu godność hrabiowską w roku 1711. Potomek odwdzięczył mu się walcząc za jego sprawę w armii saskiej operującej w Rzeczpospolitej. O ile legalny potomek władcy (czyli późniejszy August III) pozostawał początkowo pod wpływem pobożnej babki, to będący bohaterem dzisiejszej kartki z kalendarza potomek nielegalny od samego początku wykazywał oznaki, że odziedziczył po ojcu fantazję, chęć do zabawy, romansów, wojaczki i trwonienia pieniędzy. Wystarczy powiedzieć, że w wieku 18 lat ożenił się z młodą i bogatą hrabiną, która po rozwodzie 7 lat później hrabiną dalej była, ale już nie tak młodą, a na pewno, dzięki działalności męża, już nie bogatą. Zresztą nasz dzisiejszy bohater nie przywiązywał się nie tylko do związków, ale również do miejsc. Poza wspomnianą służbą w armii saskiej walczył również z Turkami na Bałkanach, by ostatecznie zaciągnąć się na służbę francuską, gdzie dosłużył się stopnia marszałka. Błyskotliwie prowadzona kampania w Niderlandach podczas tzw. wojny o