skpt.warszawa@gmail.com

Kartka z Kalendarza

Kartka z kalendarza

Można zdać pytanie, dlaczego przypominamy dziś wydarzenie, które nie tylko nie miało miejsca w Warszawie, ale nawet w granicach Polski. Odpowiedzią są dalsze losy dziecka, o którego narodzinach dziś piszemy, a chodzi o Fryderyka Augusta, który w Polsce jest znany pod imieniem Augusta III Sasa. Przyszedł on na świat 17 października 1696 w Dreźnie jako pierworodny syn Fryderyka Augusta I i Krystyny Eberhardyny Hohenzollernówny. W chwili przyjścia na świat Fryderyka Augusta jego ojciec był jedynie księciem saskim, a zarazem elektorem Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Rok później, kiedy dość nieoczekiwanie Fryderyk August II został królem polskim i wielkim księciem litewskim, losy małego Fryderyka Augusta odmieniły się całkowicie. Jako chłopiec został odseparowany od matki, gorliwej luteranki i przyjął katolicyzm. Chociaż ówcześni pokładali w chłopcu wielkie nadzieje, to jednak wyzwania dorosłego życia raczej go przerosły. Po śmierci jego ojca Europę ogarnęła wojna, którą nazwano wojną o sukcesję polską. Niestety w tej wojnie Rzeczpospolita była tylko biernym graczem, a bardziej miejscem przemarszów wojsk ościennych mocarstw. Chociaż August III nie zapisał się w powszechnej świadomości jako władca, z którego Polska mogła by być dumna, to jednak Warszawa zawdzięcza mu okres względnego rozwoju. Czas jego panowania to czas ożywionej wymiany z Saksonią, skąd przybywali artyści, rzemieślnicy i przedsiębiorcy. August III kontynuował rozbudowę wielkiego założenia urbanistycznego swojego ojca - Osi Saskiej. W końcu August III jest jednym z czterech polskich monarchów obok Zygmunta III, Jana III Sobieskiego oraz Stanisława Augusta Poniatowskiego, który posiada swoją indywidualną podobiznę w przestrzeni miejskiej. Czy ktoś wie gdzie znajduje się płaskorzeźba, która jest ilustracją dzisiejszego wydarzenia?

16 października 1977 roku Telewizja Polska wyemitowała pierwszy odcinek dziś już nieco zapomnianego, choć niezmiennie dobrego, zwłaszcza jak na tamte czasy, serialu "Polskie drogi" w reżyserii Janusza Morgensterna. Spora część serialu, opowiadającego o wojennych (1939-43) losach nawróconego z sanacji na komunizm inteligenta Władysława Niwińskiego (dowód na to, że Karol Strasburger zanim zaczął prowadzić "Familiadę" był niezłym aktorem) oraz cwaniaka Leona Kurasia, odbywa się w Warszawie. Kilkanaście epizodów z filmu jest rzeczywistymi epizodami z okupacyjnej historii Polski, z "warszawskich" możemy wymienić zbrodnię wawerską, akcje małego sabotażu, egzekucje na Pawiaku, założenie PPR, aresztowanie gen. Roweckiego przy Spiskiej, ewakuację żydowskich powstańców z warszawskiego getta czy uratowanie dzieci z Zamojszczyzny. W filmie oglądamy też wiele warszawskich plenerów. Serial, choć nie wolny od tendencyjności (sam Morgenstern mówił, że po zrobieniu "Kolumbów", koncentrujących się na AK, chciał - musiał? - poświęcić kolejne dzieło tzw. lewicy społecznej), zyskał sporą popularność, do dziś ogląda się go przyjemnie, mimo że ma już prawie 40 lat (!). Na zdjęciu piękny i młody Karol Strasburger jako Władysław Niwiński, z czasów, kiedy jeszcze grał w filmach, a w Ameryce nadawano dopiero pierwszy sezon "Family Feud", czyli pierwowzoru "Familiady" (za FilmyPolskie888.blogspot.com). PS. Przyznać się, komu się chciało płakać jak zabijali Kurasia?

Niedawno media obiegła informacja o zakończeniu wydawania "Życia Warszawy" w formie papierowej, choćby tylko jako czterokolumnowej wkładki do "Rzeczypospolitej". W ten sposób nie pozwolono gazecie dożyć swoich siedemdziesiątych urodzin, które obchodziłaby właśnie dzisiaj. 15 października 1944 roku ukazał się pierwszy numer gazety. Miał cztery strony (więc historia zatoczyła koło) i niezbyt imponujący nakład 1500 egz. Pierwszym redaktorem naczelnym był Józef Bohdan Skąpski, przedwojenny dziennikarz związany z Ilustrowanym Kurierem Codziennym. Okupację przeżył w Warszawie, a Powstanie na Pradze. Po wejściu wojsk radzieckich i polskich do prawobrzeżnych dzielnic zgłosił się do Miejskiej Rady Narodowej i został wyznaczony przez Mariana Spychalskiego do poprowadzenia nowego dziennika. Redakcja mieściła się pierwotnie w gmachu Dyrekcji Kolei, a później przy Łochowskiej. Gazetę drukowano przy ul. Grochowskiej, w momentach wojennego braku zaopatrzenia w papier korzystano ponoć z zapasów papieru pakowego z fabryki Wedla. Ten praski rodowód dziennika jest oczywisty w świetle wydarzeń militarnych i politycznych. Już jednak w 1945 wydawanie gazety przejęła spółdzielnia "Czytelnik", a druk - a z czasem i redakcję - przeniesiono do uruchomionego po wojennych zniszczeniach Domu Prasy. Pierwsza redakcja tak deklarowała misję gazety: "Życie Warszawy nie jest ani pismem oficjalnym, ani też nie reprezentuje niczyich interesów prywatnych. Stoi na usługach całego społeczeństwa bez wyjątku i różnicy, i pragnie, by każdy członek tego społeczeństwa mógł: bezpiecznie żyć, swobodnie pracować i rozwijać się wszechstronnie, by umiał swój osobisty interes podporządkować dobrowolnie interesowi zbiorowemu, dobru całego społeczeństwa. Na to będziemy wskazywać, to będziemy podkreślać w całej naszej codziennej pracy dziennikarskiej". Nie da się ukryć, że te piękne ideały musiały niekiedy ustąpić

Dziś wypada rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Wprawdzie pogoda za oknem nie taka, a i liczba duża, a jednak się nie pomyliliśmy. 14 października 1861 roku namiestnik Królestwa Polskiego, generał hrabia Karol de Lambert, wydał komunikat, iż "z mocy Najwyższego Jego Cesarsko-Królewskiego rozkazu, Królestwo Polskie ogłasza się jako zostające w stanie wojennym". O wydarzeniach, które doprowadziły do tego aktu, można pisać długo. O liberalnych reformach Aleksandra II w Rosji i jednoczesnym twardym kursie ("Żadnych marzeń, panowie!") wobec Polski, o pogrzebie generałowej Sowińskiej, Pięciu Poległych, polskim karnawale, masakrze 8 kwietnia. O tym jednak już pisaliśmy, albo jeszcze napiszemy. Tymczasem bezpośredni ciąg wydarzeń rozpoczyna się 10 października, podczas pogrzebu arcybiskupa Fijałkowskiego. Namiestnik Lambert, polityk raczej umiarkowany, co nie przysparzało mu plusów w Petersburgu, zamierzał, jako katolik, wziąć udział w uroczystości. Doniesiono mu jednak, że lud śpiewa zakazane pieśni i niesie polskie i litewskie flagi; namiestnik zdjął galowy mundur i przyglądał się procesji z okien Zamku. Chwilę później członek polskiej straży porządkowej zakrzyknął, że zarządzono zamknięcie okien na trasie konduktu. Hrabia, ku milczącej zgrozie zgromadzonych oficerów, okno zamknął. Na 15 października planowano obchody rocznicy śmierci Kościuszki. Stan wojenny, wprowadzony raczej mimo rekomendacji Lamberta, miał powstrzymać ewentualne rozruchy. Na ulice i place wyprowadzono wojsko (zdjęcie), władzę sądowniczą przejęły sądy wojenne, zakazano zgromadzeń i agitacji, wprowadzono godzinę policyjną. Oczywiście, niewiele to pomogło. We wszystkich głównych kościołach, a także kilku synagogach, odbyły się nabożeństwa ku czci Kościuszki. Namiestnik kazał aresztować wychodzących z kościołów mężczyzn. Trzy kościoły: Katedra, św. Anna i Św. Krzyż jednak nie opustoszały - wierni zostali do wieczora.

"Szczęk broni rzeź obywatelów, napełniony kraj cały obcem, a z naszych majątków karmionem i płatnem wojskiem, od wszystkich sąsiedzkich granic zatargi, najsolenniejszych traktatów złamanie, wolność u stóp tyranii i jedynowładztwa konająca, prawa kardynalne dawne zdeptane, nowe na ubezpieczenie gwałtem osiągnionego dostojenstwa i wciągnienie wolnej Rzplitej w podległość potencji moskiewskiej spisane, religia święta rzymska katolicka panująca wzgardzona, pakta przez siebież pod bronią ułożone, tron, wszystkich tyranów przykładem, nadworną i obcą bronią strzeżony, senatorowie i poseł z krzesła i miejsca swojego świętokradzką ręką wydarci, lud cały w rozpaczy, prowincje Rzplitej (czego świadkiem Kurlandia i Ukraina) Moskwie poddane, po całym kraju wszerz i wzdłuż zajęty pożar; słowem, płacz, nędza, ubóstwo, spustoszenie, zabójstwa, gwałt, niewola, kajdany, łańcuchy, spisy, noże, pale, haki i różnego rodzaju okrucieństwa instrumenta, są to właściwe i istotne znamiona Stanisława Poniatowskiego, intruza i uzurpatora tronu polskiego! Wzywamy was, współbracia i przezacni obywatele

Obok PKiN czy schodów ruchomych wiodących na Plac Zamkowy Zwiazek Radziecki podarował Warszawie jeszcze jedną rzecz, świadczącą o jego zaawansowanych technologiach. W roku 1981, kiedy wielu mieszkańców Warszawy stało w kolejkach po podstawowe produkty spożywcze i zadawało sobie pytanie: "wejdą czy nie wejdą", 10 października 1981 roku w nowej siedzibie TPPR przy Marszałkowskiej 115 otwarto trójwymiarowe kino Oka. Wyświetlane tam filmy kręcono za pomocą stereoskopowej kamery systemu Stereo-70, a trójwymiarowe stawały się po włożeniu specjalnych okularów polaryzacyjnych. Była to jak na tamte czasy bardzo zaawansowana technika, choć w momencie otwierania sali kinowej na 350 miejsc traciła już na popularności. Sercem systemu była specjalna kamera nakładająca na siebie dwie klatki filmu. Mimo że w Związku Radzieckim nakręcono sporo filmów w tej technice, repertuar Oki był dość skromny. Wyświetlano dwie trzydziestominutowe etiudy "Zabawy zwierząt" i "Parada atrakcji", do tego dwa filmy przygodowe "SOS nad tajgą" oraz "Tajemniczy mnich", a także ekranizację buriackiej baśni "Jeździec na złotym koniu". Kino działało przez 11 lat, zamknięto je, jak cały Dom Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, na początku roku 1992. Obecnie jego sala wykorzystywana jest przez Teatr "Capitol". Ilustracja: Irina Małyszewa jako Ai w "Jeźdźcu na złotym koniu" (niestety, u nas tylko w 2D); źródło: ay.by

Kiedy idziemy na spacer przez Starówkę w stronę Nowego Miasta, widok Barbakanu oraz murów miejskich wydaje się dla nas czymś oczywistym. "Średniowieczne" fortyfikacje wpisały się już na stałe w krajobraz miasta. Warto jednak przypomnieć, iż doprowadzenie ich do dzisiejszego stanu było ogromnym przedsięwzięciem, rozpoczętym dawniej, niż to tkwi w powszechnej świadomości, a one same niekoniecznie są "powojenną atrapą", jak niekiedy zdarza się je nazywać. Cofnijmy się zatem o 76 lat do 9 października 1938 r. Wówczas to, przy udziale marszałka Polski Edwarda Rydza-Śmigłego, uroczyście otwarto odrestaurowany fragment murów staromiejskich od Wąskiego Dunaju do Barbakanu. Prace, którym patronował prezydent Warszawy Stefan Starzyński polegały na wykupie kamienic przy ul. Podwale i Nowomiejskiej oraz ich wyburzeniu przy zachowaniu elementów oryginalnych murów, które zostały "wchłonięte" w wieku XVIII i XIX. Pracami kierował Jan Zachwatowicz. Konserwatorom udało się odsłonić jedynie zachodnią część barbakanu, a właściwie dolnej części wraz z mostem, dzięki rozbiórce domu przy Nowomiejskiej 19. Pozostała część zachowanych murów pozostała w kamienicach po parzystej stronie ulicy. Dalsze prace zatrzymał brak środków i wojna, która jednocześnie stworzyła szanse na rekonstrukcje pełnych fortyfikacji, na podstawie zachowanych reliktów i dostępnej ikonografii. To już jednak inna historia. Ilustracja: NAC

Jeśli na widok pałacu na dzisiejszej ilustracji odczuwacie déjà vu, to wszystko w porządku. Bo rzeczywiście ta chyba zupełnie nieznana budowla bardzo mocno nawiązuje do jednego z najsławniejszych warszawskich zabytków. A o jej twórcy dziś wspomnimy, bo to jeden z bardziej znanych warszawskich architektów drugiej połowy XIX wieku. 8 października 1919 roku zmarł w szwajcarskim Montreux Leandro Marconi, syn słynnego Henryka. Karierę rozpoczął rzecz jasna u boku ojca, przy budowie Hotelu Europejskiego. Niedługo potem, jako członek rodzinnego zespołu, pracował przy wilanowskim kościele św. Anny. Tytuł budowniczego I klasy, pozwalający na samodzielną praktykę, otrzymał w 1854 roku, w wieku dwudziestu lat. Przez kolejne dwie dekady był aktywny twórczo. Jeśli się przyjrzeć profilowi przyjmowanych zleceń, stanie się jasne, że twórczość Leandra to - niemal bez wyjątku - bogata architektura dla bogatych ludzi. Projektowana przez bogatego architekta, dodajmy, bo Marconi już z urodzenia był człowiekiem zamożnym i miał przywilej dobierania sobie klientów. Spójrzmy zatem. Leandro Marconi zaprojektował willę Raua przy al. Ujazdowskich, pałacyk Pod Karczochem, pałacyk Sobańskich i willę Wernickiego tamże, gmach Banku Handlowego, dom Zamoyskiego przy Wareckiej, pałac Zamoyskiego na Foksal i pałac Branickich na Frascati. No i oczywiście najbardziej monumentalną z nich, Wielką Synagogę na Tłomackiem. Projektował również na prowincji, ale niekoniecznie dla prowincjuszy. W Ostrowcu Świętokrzyskim - Częstocicach znajdziemy jego pałac Wielopolskich, w Kołbieli - pałac Zamoyskich, w Brzeźnie - pałac Marchwickich, a wymieniać można by dłużej. Wspomnimy jeszcze dość toporny kościół parafialny w Czyżewie. Leandro przez wiele lat był też "nadwornym" architektem gospodyni Wilanowa, Aleksandry Potockiej. Przebudował Bibliotekę Króla na zakrystię, zaprojektował Gabinet Etruski

Każdy, kto interesuje się czasami PRL, lub po prostu je pamięta, na pewno kojarzy takie nazwiska jak Tadeusz de Virion, Jan Olszewski czy Edward Wende - wybitnych prawników, niezłomnych obrońców w procesach politycznych. Ale zapewne mało kto pamięta, że takie postaci potrzebne były i w poprzednim wcieleniu Polski. 7 października 1932 roku zmarł Eugeniusz Śmiarowski, polityk, adwokat, obrońca w procesach politycznych w Królestwie Polskim i II Rzeczypospolitej. Urodził się w Łomży, w inteligenckiej rodzinie powstańca styczniowego. Studiował w Warszawie, Heidelbergu i Kazaniu. W 1903 roku został członkiem warszawskiej palestry. Wkrótce wstąpił do tajnego Koła Prawników Polskich i Koła Obrońców Politycznych. Podczas rewolucji 1905 r. bronił bojowników PPS; w latach 1905-1907 niemal nie opuszczał sal Sądu Wojennego na Cytadeli. Bronił również działaczy SDKPiL, w tym Feliksa Dzierżyńskiego. Już wtedy zasłynął z odwagi, bezinteresowności (członkowie Koła bronili "politycznych" bezpłatnie), inteligencji i erudycji. Po 1915 roku był aktywnym działaczem już jawnych organów adwokatury warszawskiej. W latach 1919-20 był nawet wiceministrem sprawiedliwości. Był również wolnomularzem Wielkiej Loży Narodowej i członkiem Ligi Obrony Praw Człowieka. W lipcu 1920 r. mimo przewlekłej choroby zaciągnął się ochotniczo do wojska; w składzie 9 kompanii 201 pp walczył na linii Narwi. Zresztą w kompanii tej walczyło wówczas sześciu byłych ministrów i wiceministrów, oraz wielu polityków i innych postaci z pierwszych stron gazet. Po wojnie St. Thugutt wciągnął Śmiarowskiego do polityki. Został posłem, był nawet kandydatem na marszałka; należał do PSL "Wyzwolenie", a potem do Klubu Pracy. Nie zaniedbywał jednak obowiązków adwokata. Bronił oskarżanego o komunizm Leona Toeplitza i uczestników rozruchów krakowskich w 1923 r.

Dzisiejsza "kartka z kalendarza Warszawy" poświęcona jest wydarzeniu, które zmieniło bieg historii Rzeczpospolitej w XVIII wieku, a jest nim rozpoczęcie obrad sejmu w 1788 r., który do historii przejdzie jako Czteroletni albo Wielki. Chociaż był to sejm zwykły, który zbierał się co dwa lata, to jednak już przed jego zebraniem łączono z nim wielkie nadzieje. Król Stanisław August starał się wykorzystać ówczesną sytuację międzynarodową celem wzmocnienia Rzeczpospolitej. Rosja, która gwarantowała ustrój Rzeczypospolitej szykowała się do wojny z Turcją na południu. Rozluźnieniu uległy również stosunki pomiędzy dworami w Berlinie i St. Petersburgu. Stanisław August pragnął stworzyć sojusz wojskowy rosyjsko-polski, wymierzony przeciwko Turcji. Jednocześnie w ramach sojuszu Polska miała dostarczyć na przyszły front oddziały kawalerii, co wiązałoby się z ograniczonymi reformami oraz aukcją wojska. W wyniku zjazdu w Kaniowie oraz działań polskiej dyplomacji caryca wyraziła zgodę na przeprowadzenie sejmu w 1788 r. pod węzłem konfederacji, celem ratyfikowania sojuszu. Chociaż po koniec września zgoda na sojusz została cofnięta, to posłowie 6 października 1788 r. zebrali się na Zamku Królewskim w Warszawie. Obradom przewodniczył poseł Franciszek Antonii Kwilecki w zastępstwie marszałka starej laski Stanisława Kostki Gadomskiego. Dopiero dnia następnego zawiązano konfederacje pod przewodnictwem Stanisława Małachowskiego dla Korony oraz Kazimierza Nestora Sapiehy dla Wielkiego Księstwa. Zapewne nikt ze zgromadzonych 6 października 1788 r. posłów nie sądził, iż sejm, który miał trwać 6 tygodni potrwa w rzeczywistości 32 miesiące, aż do maja 1791 r. i dokona daleko idących zmian w ustroju Rzeczpospolitej.

Jeśli właśnie bezskutecznie przeszukujecie w pamięci mapę Warszawy w poszukiwaniu pokazywanego dziś pomnika, nie martwcie się. Dziś opowiemy o artyście, który warszawiakiem był i z Warszawą swe życie związał, lecz tu akurat niewiele po sobie pozostawił. 3 października 1906 roku, w wówczas podmiejskim Powsinie, urodził się Franciszek Masiak. W latach 1929-34 studiował na naszej ASP u prof. Tadeusza Breyera (autora m.in. pomnika Sowińskiego na Woli), po czym pozostał na uczelni na stanowisku asystenta. Pracował na ASP jeszcze po wojnie na etacie zastępcy profesora, i to samego Bohdana Pniewskiego, w Pracowni Rzeźby Monumentalnej. W latach trzydziestych należał do awangardowego ugrupowania Blok. No właśnie, kiedy za swą specjalność artystyczną obiera się rzeźbę monumentalną, trzeba się liczyć, że zamawiający nie będą ustawiać się w kolejce. Będą konkursy przegrane, będą wygrane, ale nieskierowane do realizacji. Tak też było z Masiakiem; nagrodzone projekty wystroju Dworca Głównego, czy później, Pomnika Bohaterów Warszawy zdobywały nagrody, jednak, jak wiemy, byli lepsi. A jego najbardziej znane dzieło, pomnik Walki i Męczeństwa Ziemi Bydgoskiej, który prezentujemy, znajduje się w dalekiej Bydgoszczy. Wiele osób powinno też kojarzyć Polonię, przygotowaną na Wystawę paryską w 1937, a stojącą później na Gubałówce. Nie znaczy to, że nie znajdziemy prac Masiaka w naszym mieście. Jego bardziej kameralne dzieła zdobią wnętrza gmachu Sejmu, a także znajdują się w zbiorach Muzeum Narodowego ("Głowa babci", "Ptaki kosmosu I"). Pamiętajmy jednak o tym nieco zapoznanym artyście wyjeżdżając ze stolicy i poszukując jego dzieł "gdzieś w Polsce". Ilustracja: wikimedia.org

No dobrze: cóż obraz z pracowni Nicolasa Lancreta, przedstawiający panów i damy z wyższych sfer, zabawiających się w podparyskim lasku, może mieć wspólnego z Warszawą? Spróbujmy wyjaśnić. 1 października 1735 roku August III Wettyn, nowy monarcha polsko-litewski, wydzierżawił od magistratu Starej Warszawy Holandię. No, nie o całe Niderlandy chodzi - tylko o ich warszawską część, zwaną również Kępą Miejską lub Solecką, a wcześniej - Kawczą. Uważni nasi czytelnicy zapewne pamiętają, jak ten niegościnny i zalewowy spłachetek ziemi stał się własnością miasta - jako część Solca została mu przekazana już w 1382 r. Gdy w latach 20. XVII w. magistrat osadził tam mennonitów, kępa przyjęła miano od ich narodowości: Olędry, Holendry czy właśnie Holandia. Król umyślił sobie właśnie w tym miejscu urządzać swoje i dworu zabawy na łonie natury. Zgodnie z rokokową estetyką, owe "fêtes champêtres", wiejskie pikniki, powinny się odbywać w sielskim, protosentymentalnym otoczeniu. To, co wiemy o ówczesnej Kępie rzeczywiście zdaje się czynić ją doskonałym wyborem. Olędrzy prawdopodobnie wciąż tam jeszcze gospodarowali i przekształcali swoim sposobem. Kępa, poprzecinana wiklinowymi płotami, z groblami i szpalerami drzew, ze sztucznymi wzgórzami, zapewne musiała się znudzonemu towarzystwu podobać i stanowić wręcz wzorzec bezpiecznej, ucywilizowanej "natury". Wszyscy musieli być zadowoleni: król, bo miał gdzie się bawić, i miasto, bo król płacił dużo lepiej, niż tych kilku w pocie czoła pracujących osadników. Wettynom miejsce tak się spodobało, że zachowali je na dłużej, choć klęski żywiołowe i późniejsze wojny kępę bardzo zniszczyły. I choć na początku XIX znaleźli się już nowi dzierżawcy, kępa pozostała Saską, a nie na przykład Habelmanowską. I

„A w stogu siana koło WschodniegoSpał Paramonow ze swym kolegąLecz nasza władza się skapowałaI dwóch gliniarzy nań wnet nasłałaOni złapali ParamonowaCzapa dla niego jest już gotowa” Te rymy na poziomie dwunastolatka to fragment ulicznej ballady o Jerzym Paramonowie, seryjnym zabójcy i złodzieju, który dokładnie 59 lat temu, 2 października 1955, został ujęty przez patrol Milicji Obywatelskiej śpiąc w stogu siana koło dworca Warszawa Wschodnia. Jerzy Paramonow urodził się w Skierniewicach w 1931 roku i tam mieszkał aż do roku 1955, pracując jako magazynier w warszawskim Domu Książki, kiedy to we wrześniu na ulicy Syreny dotkliwie pobił młotkiem posterunkowego, który wylegitymował go na przystanku (nota bene tym samym gdzie pięćdziesiąt lat później dresiarze zabili policjanta Andrzeja Struja, interweniującego podczas zabawy w niszczenie śmietnika). Po kilku napadach z bronią w ręku na sklepy w Warszawie został ujęty i odprowadzony na komendę na Wilczej, skąd uciekł, zabijając kolejnego milicjanta i kradnąc broń (to tę historię mieliśmy opisać 22 września, ale niestety nie wstaliśmy o 5 rano). Z ukradzioną bronią i swoim kolegą Gaszczyńskim jeździł Paramonow po okolicach Warszawy i terroryzował ludzi, a zdobyte pieniądze przepuszczał na alkohol, jedzenie i panny lekkich obyczajów. W końcu fortuna przestała mu sprzyjać i zagoniony w kozi róg uciekł do Warszawy, gdzie został po 10 dniach od rozróby na Wilczej ujęty. Historia naszego bohatera i zacytowana piosenka (a stworzono niejedną na jego temat) jest przykładem na to, że nawet z pospolitego łajdaka, złodzieja i mordercy ulica jest w stanie zrobić bohatera, jeśli oczywiście jest takie społeczne zapotrzebowanie. A warszawski folklor tworzony

30 września 1921 roku do setek tysięcy mieszkań w niemal całej Rzeczypospolitej zapukali komisarze spisowi. Władze tworzącego się państwa zarządziły jednodniowy spis powszechny, mający stanowić "bilans otwarcia". Pytano właściwie o wszystko: płeć, wiek, stan cywilny, wyznanie, obywatelstwo, język ojczysty, narodowość, umiejętność czytania i poziom wykształcenia, sieroctwo, inwalidztwo. Pytania dotyczyły zawodu głównego i pobocznego w chwili spisu i zawodu głównego w chwili wybuchu pierwszej wojny światowej, posiadanych zwierząt gospodarskich, obszaru gospodarstwa i struktury użytkowania ziemi. Spisywano również dane dotyczące budynków. Spis był niewątpliwie ogromnym przedsięwzięciem, nie wszystko jednak okazało się sukcesem. Spis nie objął jeszcze nie leżących formalnie w granicach kraju terenów - części Górnego Śląska i Wileńszczyzny. Wkrótce miały nastąpić znaczne ruchy ludności pomiędzy obszarami dawnych zaborów. Miało również pojawić się pół miliona repatriantów ze wschodu. Ludność, zwłaszcza wiejska, dość sceptycznie podeszła do badania i zapewne udzielała odpowiedzi dość ostrożnie. Do tego w województwach wschodnich komisarze niekoniecznie byli zorientowani w lokalnych realiach i często nie umieli wydobyć z rozmów i obserwacji prawidłowych wniosków. Dla varsavianistów wyniki spisu są bardzo cennym źródłem. Oczywiście nic nie zastąpi szczegółowej lektury opracowanych wyników, kilka jednak przytoczymy. Otóż 93 lata temu w Warszawie: - mieszkało 422 203 mężczyzn i 514 510 kobiet- istniało 194 441 mieszkań posiadających 968 500 izb- w 1979 mieszkaniach mieszkało 12 osób lub więcej- 6705 mieszkań było w piwnicach i suterenach, a 10 321 - na poddaszach- mieszkało 100 górników naftowych- mieszkało 145 bednarzy i 1 bednarka (w tym 71 majstrów)- mieszkało sześcioro prawosławnych Niemców i 116 Rosjan katolików- mieszkało 4 Chińczyków, z czego

136 lat temu, 26 września 1878 r. miała miejsce ceremonia otwarcia Wielkiej Synagogi przy pl. Tłomackie. Uroczystość ta zebrała nie tylko społeczność żydowską, ale również tłumy zwykłych warszawiaków. Warto w tym miejscu oddać głos naocznym świadkom ceremonii i przytoczyć fragment z "Izraelity" z 1878 r.: "O godzinie 7-ej raczył przybyć, w celu asystowania uroczystości, JW. Główny Naczelnik kraju Hrabia Kotzebue, i mając sobie podany przez Prezesa Komitetu, Henryka Natansona, na aksamitnej poduszce złocony klucz od środkowych drzwi przedsionka, prowadzących do świątyni, otworzył takowe, poczem Komitet drzwi na rozcież rozwarł, przyjął dostojnego Gościa i odprowadził na przeznaczone dlań honorowe miejsce." Na otwarciu Wielkiej Synagogi zjawił się nie tylko generał-gubernator hr. Kotzebue ale również kierownicy warszawskich instytucji i urzędów z prezydentem miasta Sokratesem Starynkiewiczem na czele. Gości podejmował kaznodzieja nowej synagogi Izrael Cylkow, który nie zwracał się do nich po rosyjsku, hebrajsku, bądź w jidisz, lecz po polsku. Ponieważ gubernator nie wyraził swego sprzeciwu, uznano to za dorozumianą zgodę władz rosyjskich na prowadzenie kazań w języku polskim. Wróćmy zatem do bezpośredniego przekazu z uroczystości, aby przytoczyć słowa Cylkowa: "Pokładamy nadzieję w Bogu, że już nigdy jako odrębna społeczność nie będziemy uważani i jako osobny lud traktowani, ale jako uprawnieni synowie naszego kraju, obywatele jednego państwa […] że światło się rozszerzy i rozproszy nareszcie ciężką mgłę uprzedzeń i przesądów, która tak długo wzajemne nasze stosunki zalegała […] Dopłyniemy do upragnionej przystani ludzkości, gdzie szczytem cywilizacji będą słowa: Kochaj bliźniego jak samego siebie, kochajcie obcego, bez względu na to, w jakiej świątyni Bogu cześć oddaje, do jakiego plemienia

W sztuce, filmie, muzyce często bywa tak że twórca jest kojarzony z jedną - niekoniecznie najwybitniejszą - kreacją. Stanisław Mikulski, gdzie by potem nie grał, zawsze zostanie Hansem Klossem, Andrzej Kopiczyński - Czterdziestolatkiem, a Aleksander Kobzdej, o którym dziś mowa, facetem, który namalował "Podaj cegłę!" - obraz pokazywany jako flagowy przykład malarstwa socrealistycznego w Polsce. Tymczasem dyptyk o murowaniu (obok ww. powstał jeszcze obraz "Ceglarki") jest tylko epizodem w karierze Kobzdeja. Ten z wykształcenia architekt (współautor gmachu Ambasady ChRL) i malarz specjalizował się w potępianej przez Żdanowa sztuce abstrakcyjnej, łączącej malarstwo i rzeźbę. Większość jego prac - choćby załączona dziś "Szeroka szczelina między fioletami" - odbiega od obrazka pokazującego bohaterów pracy socjalistycznej murujących ścianę domu. Z czasem odium oportunizmu z niego spadło. Choć z władzą układało mu się dobrze, przyjaźnił się z takimi twórcami jak Różewicz, Konwicki czy Herbert. Został profesorem warszawskiej ASP, pod koniec życia był nawet jej rektorem. A piszemy o Kobzdeju z powodu 42. rocznicy jego śmierci. Śmierci, dodajmy, przedwczesnej, na amebozę, którą zaraził się podczas podróży do Chin i Wietnamu. Ta fascynacja Wschodem jest zresztą widoczna w jego dojrzałej twórczości. Ilustracja: artyzm.com

23 września 1659 roku w Warszawie zmarł Bogusław Leszczyński herbu Wieniawa, jedna z ciekawszych postaci czasów Wazów, a dziad po mieczu króla polskiego i księcia Lotaryngii Stanisława Leszczyńskiego. Jenak Bogusław zasłużył sobie na miejscu w naszym cyklu nie tylko przez słynnego potomka, ale nade wszystko dzięki własnej karierze oraz działaniom, po których zostały w Warszawie namacalne ślady. Urodził się Bogusław w Wiślicy ok. roku 1612 jako trzecie dziecko Rafała Leszczyńskiego, tzw. "papieża kalwinów w Polsce", protektora wspólnoty Braci Czeskich w Wielkopolsce. W tym też wyznaniu zostały ochrzczone wszystkie jego dzieci. Rafał Leszczyński jako osoba o bardzo szerokim wykształceniu (pobierająca m.in. nauki u samego Galileusza) zadbał o wszechstronne wykształcenie swych synów, z których najzdolniejszym okazał się właśnie Bogusław. Jako magnacki syn swoja karierę polityczną rozpoczynał od sejmików oraz uczestnictwa w obradach Sejmu w Warszawie. Dzięki zapisom w testamencie ojca został panem na Lesznie, uzyskując bazę materialną pod przyszłą karierę. Zapewne w 1642 r. Bogusław przeszedł z protestantyzmu na katolicyzm. Wydaje się, iż jego decyzja była podyktowana zimnym rozrachunkiem i korzyściami w postaci łatwiejszego dostępu do stanowisk państwowych. Warto jednak zaznaczyć, iż do końca życia nie zapomniał o wspólnocie protestanckiej, z której się wywodził i w liście do seniorów Jednoty Braci Czeskich pisał, że choć nie może być ich owcą, to będzie chociaż psem pasterskim chroniącym ich owce. Lata 40. XVII to szybka kariera Bogusława, który wyrasta na jednego z przywódców szlachty wielkopolskiej oraz stronnika dworu. Do największych zaszczytów doszedł w czasie panowania Jana II Kazimierza, uzyskując urząd podskarbiego wielkiego koronnego w 1650 roku oraz

Dzień zaczął nam się deszczem i przykrą niespodzianką w postaci specyficznie pojmowanego "koleżeństwa zawodowego", zatem musieliśmy zmienić temat i zamiast o rzezimieszku, napiszemy o inwestycjach drogowych. 22 września 2000 roku z krajobrazu Warszawy zniknął most. "Jak to?" - spytacie, skoro akurat na nadmiar mostów nasze miasto nie narzekało nigdy. A tak to, że tego dnia zamknięto dla ruchu Most Syreny. Został on postawiony przez warszawskie jednostki kolejowe i drogowe LWP na czas remontu Mostu Poniatowskiego, przewidzianego na lata 1985-86 u wylotu ulicy Tamka, łącząc ją z Wybrzeżem Szczecińskim. I - jak wiele konstrukcji tymczasowych - pozostał na miejscu aż do wymienionej na początku daty. Bo najpierw remont "poniatoszczaka" ślimaczył się do końca lat 80., potem trzeba było wyremontować Most Śląsko-Dąbrowski, aż wreszcie władze miasta doszły do wniosku, że most się sprawdza i należy go zostawić aż do wybudowania nowej przeprawy. Co też się stało w roku 2000 (Most Świętokrzyski). Technicznie rzecz biorąc, były to dwa równoległe mosty saperskie, składane,każdy o szerokości 6 m i najdłuższym przęśle o długości 28 m, oparte na 14 podporach (dwie z nich do tej pory widoczne są po praskiej stronie przeprawy). Po demontażu mostu jego elementy wykorzystywano podczas remontów ulic w Warszawie (np. estakad na Trasie Toruńskiej oraz wiaduktu w Alei Krakowskiej) a obecnie służy mieszkańcom miejscowości Kozłów Szlachecki do przeprawiania się przez Bzurę. A Most Świętokrzyski, w przeciwieństwie do jego poprzednika, popularny nie jest i z uwagi na wiele inwestycji wokół niego (tunel, metro, CNK) często dojazd do niego jest utrudniony, więc mało kto z niego korzysta. Ale w

Najczęściej i najchętniej stawia się w Polsce (choć zapewne nie tylko) pomniki przegranym wodzom i innym bohaterom narodowych mitów. Wprawdzie czasem na cokół zasłuży i twórca, choć i jemu będzie łatwiej, gdy zginie w boju. 24 września 1979 roku odsłonięty został pomnik architekta Józefa Szanajcy. Stanął przy ulicy jego imienia na Pradze. Tablica głosi: "Józef Szanajca, architekt, ur. 1902 - poległ pod Płazowem 24.IX.1939. Przyjaciela rzeźbił Bohdan Lachert." Szanajca, jeden z najwybitniejszych architektów polskiego modernizmu, zginął niedaleko Tomaszowa Lubelskiego. Wykonywał patrol. Patrol zmotoryzowany, gdyż siedział za kierownicą swojego własnego auta, sportowej Tatry, zajętej przez armię podczas mobilizacji. Informacja o jego śmierci dotarła do jego przyjaciela i wspólnika Bohdana Lacherta po dwóch latach. Ten, szukając pocieszenia w mrokach niemieckiej okupacji, podjął prace nad rzeźbiarskim portretem Szanajcy. Popiersie było gotowe w 1944 roku. Do wystawienia pomnika doprowadził Lachert w czterdziestą rocznicę śmierci Szanajcy, samemu będąc właściwie już klasykiem polskiej architektury. Lokalizacja nie jest jednak szczęśliwa - pomnik stoi na uboczu i trudno nań natrafić przypadkowo; sama okolica też nie należy do prestiżowych. W dodatku w 1996 roku popiersie skradziono. Na szczęście gipsowy oryginał znajduje się w zbiorach SARP (można go zobaczyć w Pałacyku Zamoyskich przy Foksal), więc w 2000 r. wykonano powtórny odlew i ustawiono go na właściwym miejscu. Nie trzeba chyba dodawać, że odlew wykonano w pracowni Braci Łopieńskich. Ilustracja: warszawa.wikia.com

Jak widać po wpisach z ostatniego tygodnia, zdecydowanie więcej polubień i repostów mają wpisy dotyczące zniszczenia i destrukcji niż budowania i rozwoju miasta, no ale my będziemy tutaj - przynajmniej niektórzy - propagować raczej optymistyczną wersję historii Warszawy. Dlatego dziś nie przeczytacie kolejnej kartki z kampanii wrześniowej czy też Powstania, za to w ramach galerii postaci charakterystycznych ale doskonale znanych obchodzący dziś 71., okrągłe urodziny, Pan Witek - Gość z Atlantydy. Ostatnio, mam wrażenie, nieco podupadł i wygląda trochę jak menel - zgubił zęby i sprawia wrażenie, że jest na cyku, dawno nie było go również na "Patelni", gdzie wykonywał swoje utwory przez trzeszczący wzmacniacz, ale tak naprawdę to ciekawy koleś jest. Pochodzi spod Tarczyna ze wsi Prace Małe, gdzie urodził się 18 września 1943 roku i gdzie jest klub Grom Prace Małe, na mecz którego chciałem kiedyś nawet pojechać rowerem. Od lat 70. gra muzykę, występował w telewizji (ja go znam z występu w MdM, ale podobno pojawiał się też w Lalamido), na koncertach robił za support np. w Jarocinie albo na Przystanku Woodstock. Nazywa się Witold Szymański. Z zawodu jest ogrodnikiem. Chciał też kilka razy kandydować na prezydenta, ale niestety nie zebrał podpisów. W momencie robienia zdjęcia, a było to 24 marca 2013, śpiewał o tym, że "mój koń nie mieści mi się w dłoń". Poza tym przekazuje również treści w rodzaju "Naucz się wreszcie kochanie, że bez wina mi nigdy nie stanie". Jak napisał ktoś, kto go zna: "Facet jest specyficzny, ale czy używa alkoholu, to nigdy nie widziałem, a wielokrotnie

You don't have permission to register