opis

skpt.warszawa@gmail.com

Kartka z Kalendarza

Kartka z kalendarza

Do momentu kiedy w Forcie Okęcie rozbił się IŁ-62 "Mikołaj Kopernik", najbardziej znaną i taką, która pochłonęła najwięcej ofiar katastrofą lotniczą w naszym mieście było rozbicie się samolotu Vickers Viscount na lotnisku Okęcie 19 grudnia 1962 roku. W wyniku katastrofy zginęli wszyscy członkowie załogi i pasażerowie, w liczbie 33. A sam przebieg i przyczyny katastrofy są jakby znajome. LOT zamówił w Wielkiej Brytanii trzy maszyny Vickers Viscount do obsługi nowych tras do Amsterdamu, Kairu i Rzymu. Były to pierwsze zachodnie samoloty, którymi dysponował nasz przewoźnik; wcześniej na dłuższe dystanse latały radzieckie Iły 14 i Iły 18 oraz samoloty Li-2. Niestety jak się później okazało, w wyniku bałaganu, zaniedbań i braku doświadczenia obsługi, maszyny te okazały się najbardziej pechowym zakupem w historii naszego lotnictwa cywilnego. Pierwszy Vickers rozbił się właśnie 52 lata temu podczas podchodzenia do lądowania na Okęciu przy powrocie rejsu z Brukseli. Ponieważ była ujemna temperatura i niski (250 m) pułap chmur, piloci wykonali jedno nieudane podejście, a potem odeszli na drugi krąg, podczas którego samolot zszedł za nisko i kilometr przed progiem runął na ziemię. Przyczyną wypadku było wiele zaniedbań i ludzkich błędów. Wymieńmy je pokrótce: Po pierwsze - nasze lotnisko nie miało używanego już wtedy systemu ILS. To znaczy miało, ale nie używało, bo zabrakło dewiz na dokupienie osprzętu. Dokładnie rzecz biorąc jakichś kabli. Po drugie - nawet jeśli samolot lądował z użyciem radiolatarni (takich jakie są na jednym takim lotnisku w zachodniej Rosji), to wypadałoby żeby wszystkie działały. Niestety, na trzy dwie były zepsute. Po trzecie - piloci byli najbardziej doświadczonymi pilotami

Wydarzenie, które dziś przypominamy, miało miejsce 18 grudnia 1913 r. Wówczas to w stolicy Królestwa Włoch w Rzymie zmarł Teodor Rygier, jeden z bardziej utytułowanych rzeźbiarzy końca XIX i początku XX wieku. Urodził się w Warszawie w roku 1841. Będąc jeszcze młodzieńcem, w 1856 r. rozpoczął studia na warszawskiej Akademii sztuk Pięknych. Jego wykładowcą był m.in. Konstanty Hegel - twórca najsłynniejszej warszawskiej syrenki. Kształcił się później na w Dreźnie, Wiedniu i Monachium, a także w Paryżu u Jana Chrzciciela Carpeaux. Zyskawszy sławę wyprowadził się z Warszawy i zamieszkał na stałe we Włoszech, najpierw we Florencji, później w Rzymie. Pomimo opuszczenia kraju jego twórczość była bardzo mocno z Polską związana. Zamówienia na jego rzeźby napływały głównie z Galicji, ze Lwowa oraz Krakowa. I właśnie w tym ostatnim mieście znajduje się chyba najlepiej rozpoznawalne jego dzieło - pomnik Adama Mickiewicza stojący na Rynku Głównym. Jest to też ilustracja dzisiejszego wydarzenia. Inne znane dzieło Rygiera to wystrój rzeźbiarski gmachu Sejmu Krajowego we Lwowie (dzisiaj Uniwersytet). Zaś w zbiorach warszawskiego Muzeum Narodowego znajduje się popiersie Juliusza Kossaka, jedno z największych osiągnięć polskiej rzeźby portretowej II poł. XIX wieku. Teodor Rygier został pochowany na cmentarzu Campo Verano w Rzymie, gdzie spoczywa wielu zasłużonych Włochów m.in. Goffredo Mamelli - twórca włoskiego hymnu narodowego. Ilustracja: krakowski pomnik stworzony przez warszawiaka, za wikimedia.org

17 grudnia 1950 na zjeździe odbywającym się w Domu Rzemiosła, czyli świeżo odbudowanym Pałacu Chodkiewiczów przy Miodowej 14 powstało Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze, organizacja, jak by nie było, nam bliska, gdyż należy do niej nasze Koło. Prezesem Towarzystwa został Włodzimierz Reczek, prawnik, przedwojenny działacz socjalistyczny, po wojnie prominentny polityk PZPR i działacz ruchu olimpijskiego. Jak to bywa, zwłaszcza w stosunku do wydarzeń tej jednej z najczarniejszych epok w dziejach Polski, zdarzenie to opisują dwie zasadnicze narracje. Pierwsza, nazwijmy ją romantyczną, głosi, że komuniści, w ramach podporządkowywania sobie wszelkich form działalności publicznej, zmusili (naciskami z zewnątrz i umieszczając swoich ludzi wewnątrz) dwie zasłużone organizacje, pochodzące z Galicji Polskie Towarzystwo Tatrzańskie i założone w Królestwie Polskie Towarzystwo Krajoznawcze, by porzuciły swoje "burżuazyjne" czy "pańskie" tradycje i stworzyły pod nowym szyldem organizację prawdziwie masową. Rzeczywiście, dzień wcześniej obradujące wspólnie zjazdy PTT i PTKraj. podjęły uchwały o swym rozwiązaniu. Statut powołanego przez (niemal) te same osoby dnia następnego PTTK rzeczywiście nie odwoływał się wprost do tradycji swoich poprzedników. Stosowne zapisy pojawiły się dopiero znacznie później. Korzystając z tych niejasności, tuż po upadku PRL powołano organizacje wykorzystujące - z kolei zdaniem PTTK bezprawnie - tamte historyczne nazwy. Narracja druga, nazwijmy ją pozytywistyczną, wskazuje na to, że kroki ku zjednoczeniu PTT i PTKraj. podjęły jeszcze w latach 30., kiedy o stalinowskiej Polsce nikt jeszcze nie myślał. Powoływano wspólne komisje, uzgadniano szczegóły prawne, ustalono nawet nazwę wspólnej organizacji na "Polskie Towarzystwo Tatrzańskie i Krajoznawcze". Sprawy szły niezbyt śpiesznie, gdyż entuzjazmu strony PTKraj. raczej nie podzielali działacze PTT. Proces jednak postępował, aż nie przerwał

Kiedy człowiek minie skrzyżowanie Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej i ukośnym chodnikiem zmierza w kierunku Pałacu Kultury, może zobaczyć dziwny ostrosłupowaty kamień, do którego kiedyś przyczepiona była tablica. Kamień ten obecnie niczego nie upamiętnia, ale w latach 1953-1989 upamiętniał coś bardzo istotnego. Otóż w miejscu, w którym obecnie stoi kamień stała kiedyś kamienica przy Zielnej 25, tzw. Dom Handlowca. W tymże domu 16 grudnia 1918 roku spotkali się na pierwszy po odzyskaniu niepodległości przez Polskę zjazd działacze Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy oraz lewicowej frakcji PPS. Zjazd skutkował zjednoczeniem tych dwóch partii i powołaniem Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, która w założeniu miała przejąć władzę na skutek rewolucji i stać się częścią światowego ruchu robotniczego, przy czym miała ona reprezentować Polaków, nie Polskę, według bowiem stanowiska ruchu robotniczego na ten okres państwa narodowe miały być zupełnie nieistotne. Hasłem zjazdu, który trwał do 18 grudnia, było: "Cała władza musi przejść w ręce proletariatu miast i wsi, zorganizowanego w Radach Delegatów Robotniczych". Jak wyszło, i jakie były postulaty nowoutworzonej partii, można sobie przeczytać chociażby w wikipedii, ciekawsza jest historia samego wspomnianego na początku głazu. Otóż budynek przy Zielnej w dobrym stanie przetrwał powstanie i zdecydowanie nadawał się do odbudowy, co też uczyniono. Niestety dla niego, w 1951 roku zapadła decyzja o budowie w tym kwartale Pałacu Kultury i Nauki i tu nastąpił tzw. "zonk". Władze Warszawy nie chciały pozbywać się domu, gdzie stało się coś tak, z ówczesnej perspektywy, ważnego, więc opóźniały jak mogły wyburzanie przynajmniej tych kwartałów zabudowy na północ od wykopu pod Pałac. Tym sposobem kamienica przetrwała

Przypominamy dziś ważną datę nie tylko dla wszystkich żaków i profesorów najstarszej warszawskiej wyższej uczelni, ale również dla wszystkich warszawiaków. 15 grudnia 1999 r. oddano do ogólnego użytku nowy gmach Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, położony przy zbiegu ul. Dobrej i Lipowej. Co poniektórzy byli już studenci UW pamiętają czasy, kiedy cały księgozbiór znajdował się w tzw. Starym BUW, a książki wręcz "wylewały się" z półek. Otwarcie BUW na Powiślu jest uwieńczeniem bardzo długiego procesu, który rozpoczął się na przełomie lat 80. i 90. XX wieku, kiedy to podjęto pierwsze starania o znalezienie nowej lokalizacji Biblioteki. Pierwotne zamiary przeznaczenia na ten cel dawnego budynki PZPR z powodów technicznych okazały się nierealne. Stropy nie wytrzymałaby bowiem obciążenia książkami. Koniecznym stało się zbudowanie nowego budynku, który nie tylko "utrzyma wiedzę", ale również będzie spełniał najnowsze standardy. Budynek Nowego BUW-u spełnił oczekiwania, jakie w nim pokładano. Posiada bardzo ciekawą elewację, na którą składa się m.in. siedem tablic zawierających różne sposoby zapisu wiedzy. Wnętrze jest podzielone na dwie części: komercyjną oraz naukową. W pierwszej znajdują się sklepy oraz biura, zaś w drugiej biblioteka, która również została w sposób nowatorski urządzona. Poza ciekawą architekturą, większość księgozbioru znajduje się w strefie tzw. wolnego dostępu. Nic dziwnego, że Nowy BUW szybko przypadł do gustu nie tylko studentom. O skali tej popularności niech świadczy fakt, iż wśród niektórych studentów popularny jest tzw. buwing, czyli siedzenie i uczenie się w BUW-ie, a w rzeczywistości towarzyskie spędzanie czasu. Co ważne, dzięki nowoczesnym pomieszczeniom można było nie tylko udostępnić bogate zbiory uniwersyteckie, ale również roztoczyć nad

Socjalizm nad indywidualny wysiłek sportowca przedkładał sporty zespołowe lub imprezy masowe, zwłaszcza w pierwszym swoim okresie, do październikowej odwilży. I jakkolwiek nie było problemu z masowym sportem letnim, tak z zimowym - owszem. Narty były zbyt kosmopolityczne i burżuazyjne (a przy okazji drogie), postawiono więc na hokej na lodzie. Należy od razu dodać, że w tamtych czasach sport ten różnił się od tego, co znamy dziś - nawet na Igrzyskach Olimpijskich grano na naturalnym lodzie pod chmurką. Ale w Warszawie, jako że chodziło o prestiż, zdecydowano się na kryte lodowisko. Do lat 50. Polska posiadała jeden kryty "tor lodowy" w Katowicach, zbudowany jako arena rezerwowa dla hokejowych MŚ w Krynicy. Powstał on w 1931 roku i otrzymał nazwę Torkat. I właśnie specjaliści z Katowic (a wówczas już Stalinogrodu) mieli zadbać o stronę techniczną przedsięwzięcia. O oprawę architektoniczna zadbał z kolei duet przedwojennych jeszcze architektów - małżeństwo Julian i Danuta Brzuchowscy. Ten pierwszy był zresztą również sędzią sportowym i działał w COS. Architekci nadali hali socrealizujacą lekko formę, choć trzeba im oddać, że zrobili to w sposób dość subtelny. Na lokalizację wybrano Agrykolę, z uwagi na istnienie tam już infrastruktury, bliskość stadionu WP oraz podobno dobrze wiejące wiatry. Otwarcie hali miało miejsce 61 lat temu, 12 grudnia 1953. Uświetnił je mecz hokejowy pomiędzy stołecznym CWKS a Dynamem Weisswasser z NRD. Ciekawostką jest zaś to, że nazwa nowego obiektu - TORWAR, jest zbudowana przez analogię do przedwojennego przecież TORKAT-u. Dobrze się to wpisywało w radzieckiego pochodzenia Bipromasze czy Maszynohurty. Per analogiam nazywano również kolejne oddawane

Wspominaliśmy wczoraj usprawnienie komunikacji w północnej części naszego miasta. Dzisiaj również pozostajemy przy tematyce związanej z transportem. 11 grudnia 1866 roku wyjechał pierwszy wagon Żelaznej Drogi Konnej, czyli pierwszy tramwaj konny. Wysiadając z pociągu z Wiednia (cóż, tak naprawdę to z Sosnowca), podróżny wsiadłby do 35-osobowego wagonika ciągnięty przez dwa konie, po czym pojechałby następującą trasą: Marszałkowską do skrzyżowania z Królewską, w którą by skręcił w prawo, a następnie w lewo w Krakowskie Przedmieście. Tędy dojechałby do głównego przystanku przesiadkowego przed kościołem św. Anny. Dalej przejechałby nowo oddanym mostem Kierbedzia aż pod Dworzec Petersburski, a z niego mógłby kontynuować podróż do stolicy Imperium Rosyjskiego. Tramwaj konny był prywatną inicjatywą Głównego Towarzystwa Rosyjskich Dróg Żelaznych i miał zapewnić komunikację pomiędzy dwoma najważniejszymi dworcami w Warszawie: Wiedeńskim i Petersburskim (a z czasem z odnogą do Dworca Terespolskiego). Koncesję na budowę linii tramwajowej wydał rząd rosyjski na lat 87, a miała ona upłynąć dniem 1 stycznia 1952 r. W zawarciu umowy, ani też w zyskach miasto nie miało udziału. Co więcej, tramwaj był pierwotnie projektowany bardziej z myślą o przewozach towarowych, gdyż posiadał odnogę nad Wisłę do przystani statków, po stronie praskiej . Tabor nie był imponujący i składał się z jedynie czterech wagonów pasażerskich produkcji duńskiej. Zyskały one szybko przydomek "ropuchy". Kursy odbywały się co pół godziny. Taryfa za kurs między dworcami wynosiła 15 kopiejek od osoby i po 3 do 6 kopiejek za bagaż. Natomiast w obrębie centrum miasta, na trasie: kościół Bernardynów - Dworzec Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej 5 kopiejek wewnątrz wozu i 1

Wspominając przedwojenną Warszawę, warto wspomnieć o jednej z cech tego miasta. Mianowicie o fatalnym układzie urbanistycznym, który, szczególnie w śródmieściu, cechowały wąskie ulice, które zaczynały się i kończyły w najmniej odpowiednich miejscach. Powodem takie stanu rzeczy były m.in. carskie zarządzenia ograniczające rozwój miasta oraz brak szerszej wizji jego rozwóju. Jednym z takich "wąskich gardeł" była przeprawa w stronę nowej północnej dzielnicy, czyli Żoliborza. Jeśli chcielibyśmy przejechać w 1935 r. tramwajem z pl. Wilsona, to na wysokości ul. Zajączka tramwaj ostro by skręcił w lewo, a następnie na Krajewskiego ostro w prawo pod wiadukt kolejowy, później jeszcze tylko w prawo, w lewo, znowu w lewo, przez pętlę na pl. Muranowskim, dalej ostro w lewo we Franciszkańską i w prawo w Nowiniarską i jesteśmy na pl. Krasińskich. Nie dziwi zatem, iż stołeczny ratusz podjął kroki, aby "wyprostować" i skrócić drogę z Żoliborza na Muranów. Wspominanym dziś wydarzeniem jest przebicie ul. Bonifraterskiej pod oficyną Pałacu Krasińskich, co miało miejsce właśnie 10 grudnia 1938 r. Dzięki temu ul. Bonifraterska uzyskała połączenie na odcinku Świętojerska - Franciszkańska. Autorem przebudowy był Marian Lalewicz. W związku z przebudową zburzono ponadto jeszcze kilka kamienic, ale do wybuchu wojny, również dzięki oddaniu wiaduktu nad torami przy Dworcu Gdańskim, droga na Żoliborz skróciła się znacznie. Warto zawrócić uwagę, iż obecne skrzydło gmachów Sądu Najwyższego i Sądu Apelacyjnego nawiązuje do owego przedwojennego rozwiązania. Ilustracja za warszawawobiektywie.waw.pl.

8 grudnia 1650 roku (lub, według innych opracowań, już 30 czerwca) osada Grzybów otrzymała od Jana Kazimierza prawo miejskie chełmińskie. Założycielem jurydyki był Jan Grzybowski z Grzybowa-Windyki h. Wilczekosy, syn dworzanina królewskiego Stefana Dobrogosta. Pan Jan ukończył, wzorem ojca, studia w Bolonii, po czym w 1633 r. objął po nim urząd starosty warszawskiego. Z czasem zdobył też starostwo kamienieckie, kilka urzędów ziemskich, był także rotmistrzem husarskim. Grzybowski założył swe miasteczko w bardzo dogodnym miejscu. Spotykały się tu trakty do Jazdowa, Rakowca i Starej Warszawy. Było to więc naturalne miejsce handlowe. Na podstawie przywileju miejskiego odbywały się tu cotygodniowe targi i trzy jarmarki rocznie. W grzybowskim ratuszu zasiadał burmistrz i pięciu rajców, miasteczko miało też własną miarę łokciową (większą o 4 cale od warszawskiej). Najpomyślniejszy okres Grzybowa przypada na drugą połowę XVIII w., kiedy to był on największą (pod)warszawską jurydyką liczącą ok. 3,5 tys. mieszkańców i 206 posesji. Mieściło się tu 28 browarów, wybudowano też murowany ratusz (1786, na ilustracji). Jak wszystkie jurydyki został włączony do Warszawy w 1791 roku. Ilustacja: wikimedia.org

W historii XX wieku miało miejsce kilka wypadków, w rezultacie których cały świat zatrzymał się ze strachu. Między innymi chodzi tu o elektrownie atomowe, w których w wypadku katastrofy zagrożenie jest istotnie bardzo duże. Jednak przypadek opisywanej dzisiaj elektrowni pokazuje, że nie każda elektrownia jest taka sama, a i wypadki bywają różne. Na warszawskich Siekierkach od 1961 roku funkcjonuje największa elektrociepłownia w Polsce i druga co do wielkości w Europie. Dzisiaj, w ten nieco mroźny dzień, Elektrociepłownia Siekierki świętuje rocznicę. Dokładnie 53 lata temu została uruchomiona pierwsza jej turbina. W jej ponad pięćdziesięcioletnich dziejach miały miejsce dwa wypadki, których szczęśliwie nie można ochrzcić mianem katastrofy. Oba przeszły niemal niezauważone. Raz w 1976 roku, a drugi w 2010. W obu przypadkach zawiodły turbiny, a na skutek wywołanych przez nie zniszczeń doszło do pożaru. Szczęśliwie, nikt nie stracił życia. Z turbin EC Siekierki do mieszkań tysięcy warszawiaków dostarczany jest nie tylko prąd, ale również ciepła woda do centralnego ogrzewania - skutek uboczny produkcji setek megawatów. Skutki te są na tyle ogromne, że EC Siekierki może ogrzać około 60% budynków w Warszawie. Ogromna jest również sama elektrociepłownia. Dysponuje czterema kominami (dwoma starymi i dwoma nowymi, wybudowanymi całkiem niedawno) i sześcioma turbinami. Najwyższy komin, przy dużych wiatrach, odchyla się od pionu o jakieś 40 centymetrów, a w tej okolicy wieje całkiem często. Na jego szczycie można by umieścić pełnowymiarowe boisko do siatkówki, choć z daleka wygląda na całkiem szczupły i niepozorny. Jeszcze kilka lat temu, szczególnie po deszczu, dało się odczuć bliskość Siekierek wszędzie tam, gdzie powiał

W 1939 było tak: Nikt nam nie zrobi nic, Nikt nam nie weźmie nic, Bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły, Śmigły-Rydz! A w 1941 roku, pod koniec listopada i na początku grudnia, w konspiracyjnym mieszkaniu przy ulicy Sandomierskiej 18 na tajemniczą chorobę (najprawdopodobniej nadkwasotę lub niedokrwienną serca) umierał w zapomnieniu Adam Zawisza i źródła nie podają, żeby ktoś coś wtedy deklamował. Śmierć drugiej najważniejszej przed wojną (a de facto najważniejszej osoby w państwie) nastąpiła 2 grudnia 1941, niemal w zapomnieniu. Pogrzeb odbył się konspiracyjnie na Starych Powązkach 6 grudnia, a na grobie (do 1994 roku!) widniał konspiracyjny pseudonim marszałka - Adam Zawisza. Nie dziwi to wszakże jeśli zważymy wszystkie okoliczności. Ten sam Śmigły, który mienił się sam (i mienili go inni) godnym następcą marszałka Piłsudskiego, podobnie jak inni członkowie polskich władz politycznych i wojskowych opuścił Polskę w nocy z 17/18 września 1939 roku szosą zaleszczycką. Internowany w Rumunii w grudniu 1940 roku uciekł na Węgry, skąd z pomocą przyjaciół przedostał się na Słowację, a potem, przy użyciu pociągu, samochodu i własnych nóg, do Polski. Tu planował założyć własną organizację wojskową pod nazwą Obóz Polski Walczącej, kontynuującą politycznie idee przedwojennego OZN-u. Próbował również nawiązać kontakty z Grotem-Roweckim, co się nie udało, środowiska emigracyjne bowiem wciąż obwiniały dawnych piłsudczyków za klęskę w wojnie obronnej 1939 roku. Założona przez Rydza organizacja podziemna nie odegrała praktycznie żadnej roli politycznej i wojskowej. Rydza należy oceniać jak każdego - różnie - niemniej trzeba przyznać, że ocena ta nie wypada okazale. Nawet jeśli starać się ocenić jego działalność przedwojenną obiektywnie, można stwierdzić, że pozycja i

W nocy z 30 listopada na 1 grudnia 1962 roku dokonano niezwykle spektakularnej operacji inżynieryjnej, prawdopodobnie trzeciej tego rodzaju na świecie: przesunięto kościół Narodzenia NMP na Lesznie. Operacja była spowodowana planowanym poszerzeniem Al. Świerczewskiego (dzisiejszej "Solidarności"). Na wysokości kościoła ulica zwężała się, "psując" założenie Trasy WZ. Rozważano wyburzenie świątyni, uznano jednak, że koszty polityczne byłyby zbyt duże. Nadano wręcz sprawie priorytet i nie szczędzono środków, by wszystko przebiegło pomyślnie. Władze spodziewały się, że niepowodzenie zostanie uznane za umyślne działanie. Prace zlecono Biuru Studiów i Projektów Konstrukcji Stalowych "Mostostal" z udziałem Miejskiego Przedsiębiorstwa Robót Inżynieryjnych. Prace przygotowawcze trwały niemal dwa lata. Następnie budynek odcięto od fundamentów, umieszczono na specjalnym ruszcie, a w odpowiednim wykopie położono sześć torów z szyn kolejowych na podkładach. O godzinie 0:54 rozpoczęto procedurę. Pięć wyciągarek, każda obracana ręcznie przez czterech robotników, zaczęło przesuwać kościół z prędkością 93 mm na minutę. Po niespełna czterech godzinach budynek znalazł się na swoim miejscu - 21 metrów od swej pierwotnej pozycji. I choć na samym początku odpadło kilka cegieł, to wszystko zakończyło się więcej, niż pomyślnie - nie odnotowano żadnych odchyleń od pionu ani osiadania. Lokalna wieść niesie, że proboszcz przed operacją zostawił na ołtarzu szklankę pełną wody. Po jej zakończeniu nie wylała się ani kropla. Czy tak było, trudno stwierdzić, jednak rzeczywiście, żaden element wyposażenia nie doznał uszczerbku, wewnątrz paliło się nawet przez cały czas światło. Ponieważ wyburzono wcześniej przylegający do kościoła klasztor, w jego miejscu wybudowano wg projektu Henryka Świderskiego aneks, symetryczny do dzwonnicy po stronie wschodniej. W takiej postaci kościół istnieje do dziś, a

28 listopada Kościół Katolicki Mariawitów wspomina, w rocznicę jej śmierci, świętą Marię Izabelę, czyli arcykapłankę Antoninę Marię Izabelę Wiłucką-Kowalską. Datę tę przypominamy i my, gdyż prawdopodobnie pierwsza w dziejach chrześcijaństwa (nie licząc hipotetycznych kobiet-duchownych pierwotnego Kościoła) kobieta-biskup była rodowitą warszawianką. Antonina Wiłucka urodziła się w roku 1890 w rodzinie pochodzenia ziemiańskiego. Uczęszczała do rosyjskiego gimnazjum, a następnie do Zakładu Żeńskiego Marty Łojkówny, czyli dzisiejszego Liceum im. Słowackiego. Gruntownie wykształcona i znająca języki objęła posadę guwernantki w majątku rodziny Ordów, Perekalach na Polesiu. Podczas I wojny światowej, wraz z pracodawcami, wywieziona na Krym, powróciła do Polski w 1918 roku. Traf chciał, że udała się do krewnych mieszkających w Płocku. Tam zapoznała się z mariawityzmem, poznała też założycielkę ruchu, Marię Franciszkę Kozłowską. Pod jej wpływem, a wbrew woli rodziny wstąpiła do zakonu, a po śmierci Kozłowskiej w 1922 została przełożoną generalną sióstr mariawitek. W tym samym roku abp Jan M. Kowalski rozpoczął wprowadzanie w Kościele Mariawitów daleko idących, a niekiedy kontrowersyjnych, reform. W związku z nimi Wiłucka zawarła z Kowalskim 'małżeństwo zakonne'. W roku 1929 wraz z jedenastoma innymi zakonnicami otrzymała święcenia prezbiteratu, a następnie, z rąk męża i zwierzchnika, sakrę biskupią. Po rozłamie w łonie mariawityzmu znalazła się wraz z mężem w denominacji felicjanowskiej. Po uwięzieniu Kowalskiego przez Niemców i zesłaniu go do obozu koncentracyjnego objęła zwierzchnictwo Kościoła Katolickiego Mariawitów. Sama zresztą również trafiła do obozu; po zwolnieniu została skierowana do pracy w szpitalu w Płońsku, gdzie pracowała do końca wojny. Po jej zakończeniu powróciła do Felicjanowa, gdzie zmarła w 1946. Została uznana świętą przez

Jest w Warszawie kort tenisowy, który uchodzi za najbardziej prestiżowy. Niektórzy mówią, że to prestiż iluzoryczny, ale wciąż: to tam w tenisa grają gwiazdy. Mamy tu na myśli kort na Warszawiance. Dzisiejszy kompleks sportowy klubu jednak niemal niczym nie przypomina swojego prototypu. Składają się na niego dwie hale (park rozrywki dla dzieci plus ścianka wspinaczkowa i basen niemal (sic!) olimpijski) i wspominane już korty. 27 listopada 1921 roku został zarejestrowany Klub Sportowy Warszawianka. Jego powstanie jest nierozerwalnie związane z dziejami dwóch stołecznych drużyn, a tak naprawdę konfliktu między nimi. Jeśli myślicie o Polonii, macie rację. Drugą zaś była międzyszkolna drużyna piłkarska dwóch warszawskich gimnazjów, która nosiła nazwę Slavia, a powstała w 1917 roku. Początkowo treningi Slavii odbywały się na Agrykoli, później zaś przeniesiono je do Parku Skaryszewskiego. Tam piłkarze Slavii zaczęli trenować wraz z piłkarzami Polonii. Szybko powstał pomysł, aby połączyć siły i utworzyć dwa składy Polonii - zasadniczy i juniorski. Jednak równie szybko zaczęły pojawiać się konflikty między piłkarzami. Młodzi postanowili odejść z Polonii i założyć własny klub. Szczegóły dotyczące nowego klubu ustalane były w mieszkaniu rodziny Luxenburgów, przy ul. Czackiego 8, gdzie też znajdowała się pierwsza siedziba klubu. I to od rodziny Luxenburgów wyszła propozycja nazwy Warszawianka. Barwy klubowe do złudzenia przypominają barwy Polonijne. I to skojarzenie jest poprawne. Przyjęto je na zasadzie kompromisu, fuzji dwóch idei. Barwy, czyli czarno-białe pasy przejęto od Polonii, zaś krój koszulki od Slavii. Już w pierwszych latach działalności oprócz sekcji piłkarskiej, w klubie powstała również sekcja lekkiej atletyki kobiet i mężczyzn, boksu, hokeja na lodzie i

Prawdopodobnie wiele osób mijających Plac Zawiszy nie zastanawia się specjalnie nad jego nazwą, niejako "z automatu" myśląc, że chodzi o Zawiszę z Garbowa, zwanego Czarnym, herbu Sulima. A wcale tak nie jest. Plac ten, znajdujący się w miejscu dawnych Rogatek Jerozolimskich, ma za patrona Artura Zawiszę, który żył w latach 1809-1833. Ten urodzony niedaleko Łowicza szlachcic studiował w Warszawie, a w czasie wojny polsko-rosyjskiej 1830-31 wstąpił do wojska i odznaczył się dzielnością m.in. w bitwie pod Olszynką Grochowską. Do tego pisał artykuły do wychodzących w Warszawie gazet. Podobnie jak wielu przegranych, udał się na emigrację do Francji, gdzie zaangażował się w konspiracyjny Związek Bezimienny, którego celem było wzniecenie na powrót powstania w Królestwie, tym razem w formie działań partyzanckich. Dowódca tegoż ruchu, Józef Zaliwski, wysyłał niewielkie grupki konspiratorów za granicę rosyjską, gdzie miały one organizować oddziały. Zawiszę, który przyjął dość oczywisty pseudonim "Czarny", wysłano na Kujawy, został on jednak schwytany po potyczce pod Włocławkiem, osadzony w twierdzy, i - 26 listopada 1833 roku - powieszony za Rogatkami Jerozolimskimi. Stąd też nazwa placu. Upamiętnienie Artura Zawiszy umieszczone zostało na ścianie bocznej Hotelu "Sobieski", na przezroczystej płycie, przez co jest mało widoczne. My prezentujemy dziś coś bardziej okazałego - głaz stojący w Łowiczu, niedaleko miejsca urodzenia naszego dzisiejszego bohatera. Na głazie zobaczyć możemy słowa, które podobno Zawisza wypowiedział przed egzekucją. (zdjęcie własne)

25 listopada 1795 roku w Warszawie zmarł, w opuszczeniu i nędzy, Jan Chrystian Kamsetzer, jeden z czołowych architektów doby stanisławowskiej. Pochodził z Drezna, z niezamożnej rodziny mieszczańskiej. Być może praca w Polsce była mu pisana od zawsze, gdyż jego najstarsze znane, młodzieńcze rysunki przedstawiają Sobieskiego pod Wiedniem. Studiował w drezdeńskiej Akademii Sztuk Pięknych, aż w 1773 roku, w wieku dwudziestu lat, został przyjęty na służbę u Stanisława Augusta. Tam pracował zrazu jako konduktor (budowniczy), podlegający naczelnemu architektowi królewskiemu: najpierw Jakubowi Fontanie, później Dominikowi Merliniemu. Wiele podróżował. Był z poselstwem w Turcji, później bywał we Włoszech, Francji, Anglii, Holandii, krajach niemieckich. Z wojaży przywoził najmodniejsze wzorce architektoniczne, a jako twórca wybijał się stopniowo na coraz większą samodzielność. Jego najważniejsze dzieła to oczywiście szereg obiektów w Łazienkach (sala balowa Pałacu na Wodzie, Teatr na Wyspie, Nowa Kordegarda, liczne elementy założenia ogrodowego), niektóre wnętrza zamkowe, pałac Raczyńskich, Pałac Tyszkiewiczów-Potockich, oficyny pałacu Czapskich (w których potem mieszkał Wiadomo Kto), a poza Warszawą pałac Mielżyńskich w Pawłowicach, kolegiata w Radzyminie czy kościół w Petrykozach. Zajmował się również malarstwem. W roku 1790 został nobilitowany. W randze kapitana wziął udział w insurekcji kościuszkowskiej. Po upadku króla i Rzeczypospolitej stracił źródło utrzymania i zmarł w wieku zaledwie 42 lat. Został pochowany na cmentarzu ewangelicko-augsburskim na Woli, jednak nie zachowały się dane o dokładnym miejscu pochówku. Ilustracja: portret architekta pędzla Karola Bechona, za mnw.art.pl.

Dokładnie 24 listopada 1644 zakończono w Warszawie montaż Kolumny Zygmunta. Wydawać by się mogło, że o kolumnie wszyscy wiedzą dużo, jako że chyba nie ma bardziej 'warszawskiego' pomnika, ale sama historia jej powstania w jakiś sposób, jak to się teraz popularnie pisze, ginie w mrokach dziejów. Niektórzy historycy twierdzą, że plan kolumny zrodził się w głowie samego Zygmunta niedługo po przeprowadzce dworu do Warszawy; na przeszkodzie tym planom stanęły jednak rokosz Zebrzydowskiego i moskiewskie awantury. Zarzucony projekt podjął więc dopiero Władysław, w chwili względnego spokoju, kiedy przez 11 już lat Polska nie toczyła żadnej wojny. Jak by nie było, w roku 1643 wyłupano w Czerwonej Górze trzon kolumny (miał być znacznie wyższy, ale w trakcie wykonywania pękł; dość powiedzieć, że nawet w latach 40. XX w., przy całej nowoczesnej technologii uzyskanie takiego bloku skalnego było nie lada sztuką), spławiono Wisłą i postawiono przy pomocy widocznej na rycinie techniki na Placu Zamkowym, na gruntach wówczas należących do panien bernardynek. Dodano posąg króla (wówczas jeszcze złocony, co widać nawet u Canaletta) odlany w ludwisarni Daniela Thyma i kolumna mogła cieszyć oczy. Mało brakowało, a cieszyłaby oczy

Znane w Stanach Zjednoczonych hasło „od pucybuta do milionera” w Polsce funkcjonowało znacznie wcześniej za sprawą bajki Józefa Ignacego Kraszewskiego i brzmiało „z chłopa król”. A że bajki czasem się realizują się w życiu, mniej więcej tak często, jak trafia się szóstkę w lotto, to i ta się w ma swój prawdziwy odpowiednik. Było to w czasach, gdy były wszystkie niezbędne elementy, by bajka mogła stać się rzeczywistością, a więc był chłop i była monarchia. Chłop urodził się w roku 1626 w Komornie na Górnym Śląsku. Gdy podrósł, stwierdził, że jego misją nie jest odrabianie pańszczyzny i z miejsca zamieszkania dyskretnie się oddalił, by szukać lepszego losu. Dyskrecja była bardzo wskazana, gdyż w tamtych czasach chłop, na mocy prawa, przypisany był do ziemi i do swojego pana. Adam Kot, bo tak nazywał się uciekinier, jak prawdziwe koty, spadł na cztery łapy. Znalazł schronienie wśród czeladzi na dworze Jana Wielopolskiego, starosty bieckiego. Musiał wyróżniać się tęgim umysłem, gdyż Wielopolski nie tylko zwrócił uwagę na niego ale, zamiast odesłać zbiega, skąd przybył, kazał go kształcić wraz ze swoim synem. Uczeń okazał się zapewne nadzwyczaj pojętnym, gdyż Wielopolski zarekomendował go na dworze królewskim i tak syn chłopa stał się sekretarzem króla jegomości Jana Kazimierza. Kariera zawrotna ale dla Adama Kota to był dopiero początek. Janowi Kazimierzowi tak przypadł do gustu młody, ambitny i inteligentny człowiek, że zapragnął podnieść jego status społeczny przyjmując go do stanu szlacheckiego. Ponieważ nobilitację mógł nadać tylko Sejm, a ten miał opory, król obszedł ograniczenie w ten sposób, że jako (tytularny) władca Szwecji nadał

Śledząc coraz to nowe rewelacje z frontu walki z liczeniem głosów, ataków na serwery PKW, przypomnijmy sobie głosowania, gdzie nie tylko liczyła się liczba kresek (głosów), ale również poparcie zagraniczne, kontakty oraz kiełbasa wyborcza w dosłownym tego słowa znaczeniu. Tak się składa, iż 20 listopada 1648 r., czyli 366 lat temu dobiegła końca elekcja następcy po zmarłym 20 maja 1648 r. Władysławie IV. Elekcja ta była wyjątkowa pod kilkoma względami. Po pierwsze toczyła się w cieniu powstania Chmielnickiego, a po drugie dwóch głównych kandydatów nosiło wysokie godności kościelne. Pierwszym pretendentem do korony był brat zmarłego króla, królewicz Karol Ferdynand Waza, który jednocześnie był biskupem wrocławskim i płockim, choć nie posiadał święceń kapłańskich. Zyskał on nie tylko poparcie większości senatu i duchowieństwa, ale również szlachty mazowieckiej oraz zwolenników twardej polityki w stosunku do powstania Bohdana Chmielnickiego, z Jaremą Wiśniowieckim na czele. Drugim kandydatem do korony był Jan Kazimierz Waza, również polski królewicz, brat Ferdynanda i Władysława IV. Miał za sobą burzliwą przeszłość, gdyż był niedoszłym wicekrólem portugalskim, więźniem politycznym kardynała Richelieu, ex-jezuitą oraz kardynałem, choć również bez święceń kapłańskich. Jednak Jan Kazimierz nie dysponował takimi wpływami i środkami jak jego brat Ferdynand, był również słabo znany szlacheckiemu narodowi, w przeciwieństwie do brata. Udało mu się zyskać pomimo to poparcie stronnictwa pragnącego ugodowego zakończenia sporu z Kozakami oraz wdowy po Władysławie IV - Marii Ludwiki Gonzagi. Trzecim kandydatem był Zygmunt Rakoczy, syn księcia siedmiogrodzkiego Jerzego I Rakoczego, znajdujący poparcie u niekatolickiej szlachty i magnatów. Niestety w wyniku śmierci jego ojca 11 października jego

19 listopada 1911 roku nowoutworzona drużyna piłkarska o nazwie "Polonia" rozegrała swój pierwszy mecz. I choć przegrała 3:4, to datę tę uważa się - przynajmniej od pewnego czasu - za moment powstania Polonii Warszawa. Początki futbolu w Warszawie łączą się z Warszawskim Kołem Sportowym, organizacją zrzeszającą sportowe reprezentacje poszczególnych warszawskich szkół, powstałym w 1907 roku. Pierwsze rozgrywki piłkarskie odbyły w roku 1909, a puchar ufundowany przez entuzjastę sportu i biznesmena Leona Goldstanda zdobyła Lechia - reprezentująca Szkołę Konopczyńskiego. W roku 1910 w WKS było już 19 drużyn, wśród nich Stella, ze Szkoły Konopczyńskiego i Merkury, reprezentujący Szkołę Zgromadzenia Kupców. To właśnie te dwie drużyny postanowiły jesienią 1911 roku połączyć siły i za sugestią Wacława Denhoffa-Czarnockiego, dotychczasowego kapitana czołowej drużyny warszawskiej, Korony, przyjęły nową nazwę, znaczącą, oczywiście, "Polska". Pierwszy pojedynek z Koroną miał więc szczególny smak, to wszakże z niej przeszedł Czarnocki (sportowiec, z racji wątłego zdrowia, mierny, ale utalentowany organizator). Mimo porażki prasa chwaliła nową drużynę: "Polonia w swym inauguracyjnym meczu pokazała wiele zalet stawiających ją w jednym szeregu z Warszawianką i Koroną – a przede wszystkim temperament, który ujęty w zgranie i kombinacje, dał drużynie bardzo szybkie i ostre tempo gry", pisał "Sport Powszechny". Kilka dni później Poloniści rozegrali mecz z Newcastle. Nie, nie z Newcastle United, mistrzami Anglii z 1909 r., a z Newcastle Łódź, mistrzem tego miasta, drużyną złożoną z mieszkających tam Anglików i Niemców. Wynik 2:7 pokazuje, jak wiele jeszcze chłopcy musieli się nauczyć. Na fotografii z "Warszawskiej Polonii 1911-2001" Roberta Gawkowskiego drużyna Polonii kilka miesięcy później, jesienią 1912 na boisku

You don't have permission to register