opis

skpt.warszawa@gmail.com

Kartka z Kalendarza

Kartka z kalendarza

23 czerwca 1949 r. uroczyście otwarto w Warszawie kolejową linię średnicową, przywracając w ten sposób drugie kolejowe połączenie miedzy obiema częściami miasta. Co ciekawe otwarcie mostu nastąpiło wcześniej niż zaplanowano (najprawdopodobniej plany opiewały na 22 lipca). Linia była, podobnie jak przez wojną dwutorowa i zelektryfikowana, przystosowana do ruchu zarówno pociągów podmiejskich jak i dalekobieżnych (budowa osobnych torów podmiejskich to dopiero 1963 r.), z jednym prowizorycznym przystankiem o nazwie Warszawa Śródmieście Przystanek, w przeciwieństwie do poprzednich istniejących w tym miejscu dworców odsunięty od ul. Marszałkowskiej nie wyglądał imponująco – zwykły drewniany baraczek i perony robiły wrażenie prowizorki, oczekujące na zbudowanie czegoś lepszego (co stało się we wspomnianym już 1963 r.). Zresztą, prezentowane dzisiaj zdjęcie, pochodzące z warszawa.fotopolska.eu mówi więcej niż najlepszy opis. Przytoczmy również depeszę PAP, powiązaną z dzisiejszą rocznicą: "O godz. 19.15 wyruszył z przystanku Olszynka Grochowska pierwszy pociąg elektryczny w kierunku stacji Warszawa- Śródmieście. Na Dworcu Zachodnim [czy nie chodziło przypadkiem o Dworzec Wschodni? – przyp. SKPT] min. Rabanowski w towarzystwie gen. dyrektora PKP- inż. Badery przeszedł Przed frontem kompanii honorowej SOK. Po przyjęciu meldunku dyr. DOWWK inż. Pietkiewicza, min. Rabanowski dokonał przecięcia symbolicznej wstęgi. Przy tej okazji prezydent miasta Tołwiński w serdecznych słowach podziękował ministrowi komunikacji za przedterminowe oddanie do użytku tak ważnej dla życia miasta linii kolejowej. Przy wjeździe na most średnico­wy, udekorowany biało-czerwonymi i czerwonymi proporcami pociąg kierowany przez motorniczego WR Zodaka przerwał wstęgę dokonując symbolicznego otwarcia mostu. W czasie krótkiego postoju pociągu na moście na Wiśle zrzucono wieniec z napisem "Most Średnicowy otwarty". Minąwszy tunel o godz.

Przypomnimy dziś jeden z epizodów trudnych lat okupacji niemieckiej, który został upamiętniony tablicą. Jej fotografia stanowi ilustrację naszej kartki z kalendarza. Dnia 22 czerwca 1942 r. na przy ul. Saskiej 91 żołnierze Gwardii Ludowej zlikwidowali trzech agentów Gestapo. Po 10 latach w 1952 r. upamiętniono tę akcję wzmiankowaną tablicą. Warto zwrócić uwagę, iż jej kompozycja jest tożsama z tablicą wiszącą na kamienicy przy Nowym Świecie 15/17, gdzie obecnie znajduje się Empik. Można w tym miejscu zadać pytanie dlaczego zdarzenie tak epizodyczne, jak zamach na agentów tajnej niemieckiej policji doczekał się tak znaczącego upamiętnienie? Powodów jest kilka. Po pierwsze jest to jedna z pierwszych akcji zbrojnych wymierzonych w okupanta przez Gwardię Ludową w Warszawie. Sama organizacja został powołana do istnienia na początku 1942 r. w oparciu o istniejące wcześniej komórki PPR. Decyzja w tym zakresie wyszła od kierownictwa ZSRR, które po ataku Niemiec na Związek szukało sposobu na korzystne dla siebie rozstrzygnięcie polskiej sprawy. W zamyśle GL miała wzniecić powszechną wojnę partyzancką, która zaangażowała by znaczne siły niemieckie na tyłach. Niestety cenę takiej akcji poniosłaby ludność cywilna, w myśl niemieckiej zasady, że za jednego poległego żołnierza należy rozstrzelać dziesięć przypadkowych osób. W założeniu GL miała stanowić istotny czynnik na froncie wschodnim. Ale w tym miejscu plany zderzają się z brutalną rzeczywistością. Zabicie 3 agentów Gestapo nie można bowiem uznać za akcję, który mogłaby zachwiać nawet warszawskimi strukturami okupacyjnymi. GL nie miała środków, ani wiedzy jak AK. Nie miała również powszechnego poparcia, bo choć GL odwoływała się do walki z hitlerowcami, to stanowiła zbrojne

21 czerwca Kościół rzymskokatolicki wspomina św. Alojzego Gonzagę. Włoski ten święty może wydawać się nieco egzotyczny, lecz w Warszawie, z powodów o których jeszcze powiemy, cieszył się niemałą czcią. Jej ślady wciąż można w naszym mieście odnaleźć. Alojzy, a właściwie Luigi (Ludwik), urodził się w 1568 roku w arystokratycznej rodzinie Gonzagów jako syn Ferrantego, markiza Castiglione (nie mylić z bardziej znanym Ferrantem, hrabią Guastalli). Ferrante, kondotier jak na Gonzagę przystało, widział w pierworodnym synu następcę tak tytułu, jak i rzemiosła. Dzieciństwo chłopca upłynęło więc na szkoleniu wojskowym i dyplomatycznym, w żołnierskim obozie i na dworach książąt, w tym Medyceuszy. Wrażliwy i słabego zdrowia, często chorujący Ludwik zwrócił się w stronę religii. Pierwszej komunii udzielił mu sam Karol Boromeusz. Zaczytywał się w literaturze religijnej, odwiedzał klasztory, marzył o misjonarskich podróżach. W końcu sam postanowił zostać duchownym, ku wściekłości ojca i zgrozie rodziny. Ta próbowała namówić, kompromisowo, na zostanie świeckim księdzem i załatwić mu biskupstwo, Ludwik był jednak nieugięty. W wieku siedemnastu lat oficjalnie zrzekł się tytułu i majątku (musiał to zatwierdzić sam cesarz) i wstąpił do jezuickiego nowicjatu. Dwa lata później złożył śluby i rozpoczął studia teologiczne. W 1591 roku w Rzymie wybuchła epidemia dżumy. Ludwik zgłosił się do opieki nad chorymi w zakonnym szpitalu. Przełożeni chcieli uchronić zdolnego i ustosunkowanego kleryka, skierowali go więc do zajęć, gdzie nie miałby kontaktu z zadżumionymi, ten jednak i tak zaraził się chorobą. Zmarł 23 czerwca 1591 roku. Kult Alojzego Gonzagi rozpoczął się wkrótce po jego śmierci, a oficjalna beatyfikacja nastąpiła już w 1605 roku. Tu ciekawostka - tego samego

20 czerwca 1808 roku o 4:30 rano, na mocy dekretu Fryderyka Augusta, księcia warszawskiego, doszło w Warszawie do likwidacji klasztoru redemptorystów i wywiezienia 40 pracujących zakonników do twierdzy w Kostrzynie w okupowanych wówczas przez wojska napoleońskie Prusach. Zakon redemptorystów, zwanych wówczas, od ich kościoła na Nowym Mieście, benonitami, powstał niecałe 80 lat przed omawianym wydarzeniem, a na ziemiach polskich zjawił się w 1787 roku, szybko zyskując popularność, głównie dzięki działalności wspominanego już na naszych łamach Klemensa Marii Hofbauera. Mimo rosnącej popularności (a może właśnie ze względu na nią?) nie byli dobrze widziani przez władze Księstwa Warszawskiego, które upatrywały w zakonie ukrytej agentury austriackiej. Stąd decyzja księcia o zakazie działalności , a w końcu wydaleniu zakonników. Oddajmy na koniec głos "Gazecie Warszawskiej" z 30 lipca 1808 roku, wybierając z artykułu co smaczniejsze fragmenty. "Ostatnia rewizya domu Benonistów w Warszawie (

W drugiej połowie czerwca 1902 r. w prasie warszawskiej pojawił się nekrolog o dość schematycznej treści, wyróżniający się jednak wielkością, co świadczyło o tym, że zmarł nie byle kto i rodzinę było stać na wykupienie odpowiedniej powierzchni w gazecie. "Karol Wedel B. fabrykant i obywatel m. Warszawy, po długich cierpieniach zasnął w Bogu we wtorek, dnia 17-go b. m., przeżywszy lat 89. Pozostali w głębokim smutku: syn, córka, zięć, synowa i wnuki zapraszają krewnych, przyjaciół i znajomych na wyprowadzenie zwłok, odbyć się mające w piątek, dnia 20-go b. m., o godz. 5-ej po południu, z domu przy ul. Szpitalnej Nr. 6 na cmentarz ewangelicko-augsburski. Osobne zaproszenia rozsyłane nie będą." Tak oto rodzina Wedlów informowała o śmierci nestora rodu i twórcy bogactwa rodziny. Sam Karol urodził się w Meklemburgii w 1813, jako syn rządcy jednego z tamtejszych majątków. Nie poszedł jednak w ślady ojca, rozpoczynając naukę jako cukiernik (praktykując w Londynie, Paryżu i Berlinie). W 1845 r. został ściągnięty do Warszawy przez cukiernika Karola Grohnerta. Powodem ściągnięcia już dojrzałego mistrza cukiernictwa, którzy przekroczył już 30. była jego specjalizacja – wyrób czekolady. Ze względu na to, że w ówczesnym Królestwie nie było nikogo, kto profesjonalnie zajmował się wyrobem tego specjału, należało się posiłkować "importem" z zagranicy. Zaimportowany cukiernik przez 6 lat był współpracownikiem Grohnerta, a następnie postanowił założyć własną działalność, koncentrując się na wyrobach czekoladowych. De iure działalność ta nie była "własna", ponieważ formalnie nowo otwarta cukiernia Wedla należała do jego szwagra, Roberta Wisnowskiego, od którego Wedel tylko ją dzierżawił (a potem odkupił). Początkowo zakład

Mówiąc "wodociągi" miłośnik Warszawy pomyśli sobie "Lindley". I słusznie pomyśli, bowiem właśnie ten brytyjskiej proweniencji inżynier był odpowiedzialny za pierwsze nowoczesne wodociągi w mieście. Ale mało kto wie, że pan Wilhelm nie był u nas pierwszy z tym pomysłem. 16 czerwca 1855 roku (4 czerwca starego stylu) w dniu, w którym w Ogrodzie Saskim odbywała się doroczna loteria fantowa, otwarto z pompą (a zatem żenujący żart prowadzącego mamy juz za sobą) wodociąg. Projektantem wodociągu był nie kto inny jak Henryk Marconi, którego kojarzymy raczej z projektów historyzujacych budynków. Pomysł na wodociag chodził mu i inżynierowi o nazwisku Anderson juz od 1836 roku ale budowa zajęła nieco czasu. Wodociag Marconiego polegał w gruncie rzeczy na tym, że czerpano wodę z Wisły na Powiślu w okolicach obecnego skrzyżowania Dobrej i Karowej, potem w szeregu zbiorników filtrowano z zanieczyszczeń o które na Powiślu nie było trudno i tłoczono w górę do wodozbioru znajdującego się w Parku Saskim, który zmyslnie przebrany za świątynie Westy dotrwał do dziś i mieści magazyny Teatru Narodowego. Ze zbiornika, a w zasadzie dwóch zbiorników, woda była rozprowadzana rurami po mieście, a w zasadzie po śródmieściu tegoż (zasięg rur z przyczyn finansowych ograniczono do obszaru zamkniętego okolicami Placu Bankowego, Placem Grzybowskim, Szpitalem Dzieciatka Jezus, Uniwersytetem, Wisłą i ulica Swietojerska. W skład systemu wchodziły również pijki, których było 16 oraz 5 fontann ulicznych, fragment jednej z których, zdobiącą Kolumnę Zygmunta, projektu samego mistrza Henryka, prezentujemy. Do końca działania, czyli do 1889 roku, zasięg działania wodociągu poszerzono aż po Łazienki i ulicę Żelazną, ale i tak musiał on

15 czerwca 1867 r. (choć według oficjalnego kalendarza imperialnego był to 3 czerwca) cesarz rosyjski Aleksander II wydał dekret ostatecznie znoszący Radę Administracyjną Królestwa Polskiego – organ władzy wykonawczej istniejący od 1815 r., który padł niniejszym "ofiarą" procedur unifikujących administrację Królestwa z administracją reszty Cesarstwa. Całość była częścią większego procesu, który stopniowo ograniczał autonomię Królestwa Polskiego. Nie jednak o likwidacjach instytucji chcielibyśmy dzisiaj napisać, a o powoływaniu nowych. Otóż, aby przechować dokumenty pozostałe o stopniowo likwidowanych instytucjach powołano Archiwum Akt Dawnych. Nazwa może wydawać dość przekorna, bowiem najstarsze zbiory liczyły w momencie powołania instytucji zaledwie 60 lat. Archiwum gromadziło akta praktycznie wszystkich instytucji państwowych (a więc nie tylko administracji centralnej, ale również dokumenty wojskowe oraz akta niektórych sądów) od czasów Księstwa Warszawskiego, poprzez czasy autonomicznego Królestwa Polskiego. W późniejszym okresie do dokumentów dołączono również akta niektórych instytucji działających w dawnym Królestwie Polskim. Siedziba Archiwum początkowo mieściła się w Pałacu Namiestnikowskim (zapewne głównie dlatego, że całe zbiory fizycznie tam właśnie się znajdowały), by po kilku latach przeprowadzić się na Stare Miasto, na ulicę Jezuicką, gdzie działalność kontynuowało ono do II wojny światowej. Niestety, powstanie warszawskie przetrwał zaledwie ułamek zbiorów, włączony obecnie w obręb Archiwum Głównego Akt Dawnych. By poczuć klimat dzisiejszej rocznicy, przeczytajmy fragmenty dokumentu powołującego Archiwum: UKAZ DO RZĄDZĄCEGO SENATU. Przyjąwszy sporządzone w Komitecie Urządzającym Królestwa Polskiego, a w Komitecie do Spraw Królestwa rozpoznane propozycje co do zniesienia Rady Administracyjnej Królestwa,— Rozkazujemy: 1) Radę Administracyjną Królestwa z istniejącą przy niej Kancelarją znieść bezzwłocznie. (

14 czerwca 1784 r., w wieku 71 lat zmarł Andrzej Mokronowski herbu Bogoria, jeden z pierwszych wolnomularzy na ziemiach polskich, przedostatni w historii Rzeczpospolitej Obojga Narodów wojewoda mazowiecki, a w ostatnich latach życia wierny stronnik króla Stanisława Augusta. Wywodził się z zamożnej szlachty mazowieckiej. Dobrami rodowymi Mokronowskich był Grodzisk pod Warszawą, który obecnie jest Grodziskiem Mazowieckim. Obrał typową drogę dla szlacheckiego syna, wiążąc się z armią. Okazją stała się wojna o sukcesję polską po śmierci Augusta II Mocnego. Andrzej Mokronowski służył w stopniu majora w pułku dragonów Stanisława Leszczyńskiego. Wraz z jego upadkiem przeniósł się na osiem lat do Francji, gdzie kontynuował pod francuskim sztandarem służbę wojskową. Po powrocie do Polski otrzymał stopień generała lejtnanta wojsk koronnych. Po śmierci Augusta III w sposób jawny poparł stronnictwo hetmańsko-patriotyczne. Wyrazem tego był manifest, w którym stwierdził, iż elekcja 1764 r. jest nielegalna z uwagi na obecność wojsk rosyjskich. Stwierdzenie to, choć prawdziwe, doprowadziło do kolejnej emigracji naszego bohatera. Tym razem udał się na dwór pruski, gdzie otrzymał tytuł kuchmistrza nadwornego. Nie zabawił tam jednak zbyt długo, gdyż już 1768 r. powrócił do Polski oraz spotkał się po raz pierwszy ze Stanisławem Augustem. Doszło pomiędzy nimi do pojednania, czego wyrazem było nadanie mu starostwa bielskiego, powołanie w skład Komisji Dobrego Porządku oraz, jak już wspomnieliśmy, nadanie tytułu wojewody mazowieckiego. W tym też okresie zbliżył się do Jana Klemensa Branickiego, królewskiego szwagra, męża Izabeli z Poniatowskich. Szybko został jego zaufanym współpracownikiem oraz faworytem królewskiej siostry. Zaowocowało to po śmierci Branickiego w 1771 r. ślubem z Izabelą. Tym samym

"Święty Antoni Padewski, Pocieszycielu niebieski, Niech się dzieje wola twoja, Niech się znajdzie zguba moja". Taką rymowankę zapewne powtarzały wielu Czytelnikom ich babcie, bowiem nasz dzisiejszy bohater, którego wspomnienie liturgiczne obchodzi dziś Kościół Rzymskokatolicki, jest uznawany za patrona m.in. rzeczy i ludzi zaginionych. Antoni Padewski, niespodzianka już na początek, wcale nie był z Padwy, tylko z Portugalii, i nazywał się nie Antoni tylko Ferdynand. Był synem bogatej trzynastowiecznej rodziny, który zaraz po matu

Dnia 10 czerwca 1941 w Warszawie w wieku 82 lat zmarł Ludwik Krzywicki, filozof i socjolog. Pochodził ze zubożałej rodziny ziemiańskiej z terenu Mazowsza. Ukończył w Płocku Gimnazjum Gubernialne, które obecnie powszechnie jest znane pod nazwą „Małachowianka”. Jak młody chłopak zetknął się dziełami pozytywistów, z którymi silnie się identyfikował. W 1878 r. dostał się na Cesarski Uniwersytet Warszawski na wydział matematyki. Dwa lata później przeczytał dzieło, które odmieniło jego pogląd na życie. Był nim słynny „Kapitał” Karola Marksa. Krzywicki czynnie zaangażował się w tworzący się wówczas ruch komunistyczny. Działalność ta ściągnęła na niego oko czujnej carskiej policji, przez co młody Krzywicki musiał udać się na emigrację, odwiedzając po drodze Kraków, Lipsk, Berna, Paryż. W tym też okresie udało mu się spotkać z czołowymi przedstawicielami rodzącego się komunizmu. Korespondował również z Marksem i Engelsem. Przez blisko półroczny okres pobytu w Zurychu przysłuchiwał się uniwersyteckim wykładom Richarda Avenariusa. Od 1885 r. w Paryżu objął Krzywicki redakcję „Przedświtu”. W nim i w „Walce Klas” umieścił blisko 30 różnych artykułów, zaliczanych powszechnie do szczytowych osiągnięć polskiej myśli socjalistycznej ówczesnej doby. Studiował także w Ecole d'Anthropologie. Do Lwowa przybył na jesieni 1885 roku, gdzie obok publicystyki podjął wykłady w tajnych kółkach młodzieży socjalistycznej. Tam zawarł związek małżeński z poznaną w Zurychu rosyjską studentką medycyny Rachelą Feldberg, a także poświęcał ten czas pracy naukowej z zakresu etnologii, archeologii i antropologii. Pod koniec lat 80. XIX w. powrócił do Warszawy, gdzie wykładał, ale również dalej działał politycznie. Współtworzył pierwszą partię polityczną polskiej klasy robotniczej – Proletariat. Stał się jednym z

Powstanie styczniowe na życie w Warszawie nie wpływało tak jak na życie na prowincji – silny garnizon rosyjski (30 000 żołnierzy) stacjonujący w Cytadeli nie pozostawiał zorganizowanym w luźne, prowadzące partyzancką walkę oddziały i skłóconym wewnętrznie powstańcom żadnych szans na zajęcie miasta. Owszem, w Warszawie w konspiracji działali członkowie Rządu Narodowego, wychodziła również prasa powstańcza, a w prasie co jakiś czas ukazywało się ogłoszenie podobne do poniższego: "Warszawski Ober-Policmajster. — Podaje niniejszem do wiadomości, iż z rozkazu Władzy Wyższej, od dnia dzisiejszego, restauracje pierwszorzędne, handle win i cukiernie, mogą być otwarte do godziny 10ej wieczorem; wszelkie zaś inne zakłady, jako to: kawiarnie, szynki wódki i piwa, tak zwane bawarje, mieszczące się przy podobnych zakładach bufeta czyli traktjernie, oraz oddzielne garkuchnie, zamykane być mają o godzinie 9ej wieczorem. Warszawa dnia 29 Maja (10 Czerwca) 1863 roku" Prasa ówczesna wspominała również o egzekucjach powstańców oraz publikowała odezwy i dokumenty zakazujące udziału w konspiracji i grożąc za ów udział surowymi karami. Pomimo tego duża cześć urzędników była powstańcom przychylna i starała się w ramach swoich możliwości z nimi współpracować. Nie było to niekiedy zbyt trudne, wobec pewnego chaosu panującego w carskich służbach bezpieczeństwa. Wystarczy powiedzieć, że jeden z członków Warszawskiej Organizacji Miejskiej (czyli warszawskiego oddziału rządu powstańczego), Aleksander Waszkowski codziennie był w stanie znaleźć chwilę czasu na posiedzenie w kawiarni i lekturę aktualnej prasy (choć uczciwe trzeba przyznać, że w nocy ukrywał się w jednym z młynów na Solcu). Właśnie ów Waszkowski, wraz ze swoimi współpracownikami, 9 czerwca 1863 r. przejął z rąk przychylnego mu personelu Banku Polskiego 500

Rok 1961 przyniósł ludzkości niezaprzeczalny sukces. 12 kwietnia z kazachskiego kosmodromu Bajkonur na pokładzie statku Wostok 1 wyruszył w trwający 108 minut lot Jurij Gagarin. Po raz pierwszy w historii człowiek „dosięgnął gwiazd” i odbył lot w kosmos. Poza zapisaniem się Związku Radzieckiego w historii podboju kosmosu, był to zarazem olbrzymi sukces propagandowy. Któż bowiem dziś pamięta o Amerykaninie – Alanie Shepardzie, który 23 dni później odbył drugą w dziejach ludzkości podróż w kosmos? Zapewne dziwią się Państwo dlaczego 8 czerwca piszemy o wydarzeniu z 12 kwietnia, dodatkowo które miało miejsce w Kazachstanie, bądź dokładniej w przestrzeni kosmicznej, a nade wszystko jaki to ma związek z Warszawą? Wbrew pozorom ma

Skoro niemal cała Polska żyje w tym tygodniu futbolem, dziś wspomnimy rocznicę związaną ze sportem. Wprawdzie niezbyt wesołą, jednak związaną z postacią bezsprzecznie zasługującą na pamięć. 7 czerwca 1933 roku w otwockim uzdrowisku zmarł Jan Tadeusz Loth, oficer WP, piłkarz, tenisista, reprezentant Polski. Urodził się w 1900 roku. Był synem ks. Augusta Lotha, wówczas diakona warszawskiej parafiiewangelicko-augsburskiej, i Wandy z Gerlachów. Podczas I wojny światowej wraz z rodziną był internowany w Rosji, gdzie wstąpił do I Korpusu Polskiego, wraz z bratem Stefanem. Po powrocie do Polski zaangażował się w życie sportowe. Był członkiem Polonii Warszawa, której prezesem był zresztą jego ojciec, August. Uprawiał tenis, był nawet reprezentantem kraju w Pucharze Davisa, lekką atletykę, gdzie odnosił sukcesy w sprintach i skoku wzwyż, ale przede wszystkim - piłkę nożną. W pierwszych rozgrywkach o mistrzostwo Polski Polonia z braćmi Lothami w składzie zdobyła wicemistrzostwo. Obaj, jako jej czołowi zawodnicy, zostali powołani zatem do reprezentacji na jej pierwszy mecz międzypaństwowy, słynne spotkanie z Węgrami. Trzon tamtej reprezentacji stanowili piłkarze z Krakowa (do protokołu: nie mamy im tego za złe). Jan Loth był jedynym warszawiakiem, który wystąpił na boisku, a jego występ przeszedł do legendy. 18 grudnia 1921 Polska przegrała z Węgrami 0:1, trzeba mieć jednak świadomość, że był to bardzo korzystny wynik. Polska piłka dopiero raczkowała na poziomie międzynarodowym, podczas gdy dla Węgrów było to już siedemdziesiąte spotkanie w dwudziestoletniej historii ich reprezentacji. Jak mawiają komentatorzy, "wynik był lepszy niż gra", a minimalną porażkę Polacy zawdzięczają właśnie Lothowi. „Bramkarz Polski był z gumy i fruwał bez skrzydeł

6 czerwca 1962 roku Warszawa zobaczyła na własne oczy coś zupełnie nowego. Przy Placu Unii Lubelskiej otwarto mianowicie pierwszy w mieście sklep samoobsługowy, nazwany Super-samem. Sklep wybudowano w miejscu, które domagało się zagospodarowania juz od przedwojnia, zionęło bowiem pustką, wynikającą zarówno z późnego (1911) włączenia tego terenu w granice miasta (przez co nie powstały tam kamienice) jak również z niezrealizowania flagowego przedwojennego projektu dla tej okolicy - wieżowca Polskiego Radia oraz niewyjscia poza deski kreślarskie planowanej w latach 40. socrealistycznej zabudowy tzw. Placu Puławskiego. Sklep zaprojektowała grupa architektów na czele z Jerzym Hryniewieckim, współautorem projektu Stadionu Dziesięciolecia. Zdecydowano się na nowatorskie rozwiązania projektowe, takie jak lekki podwieszany w pierwszy raz w Polsce zastosowanej technologii tensegrity (rownowazenia się sił sciskajacych i rozciagajacych konstrukcję) dach. Miał on 6000 metrów kwadratowych powierzchni użytkowej i posiadał swoją piekarnię, palarnię kawy, paczkarnię oraz zakład garmażeryjny. W Supersamie mieścił się też bar samoobsługowy Frykas na 170 osób (w latach 90. zastąpił go McDonald's). Budynek był powszechnie uznawany za jedno ze szczytowych osiągnięć powojennego modernizmu w Polsce. Jedynym felerem budynku był brak dużego parkingu przed sklepem, co w latach późniejszych twórcy tłumaczyli znikomym ruchem na ulicach Warszawy w latach budowy. Budynku Supersamu niestety już w Warszawie nie obejrzymy. Został on zburzony i zastąpiony nienajgorszym choć w odczuciu krytyków dość wtórnym i nijakim wieżowcem projektu pracowni Kuryłowicz and Associates. Zdjęcie za Wikipedia. PS Wbrew pozorom nie był to pierwszy samoobsługowy sklep w Polsce, taki powstał jeszcze w latach 50. w Brunatnym, pardon, Białymstoku

Ślub z zasady powinien być początkiem nowej, szczęśliwej drogi. Ponieważ jest to jedno z ważniejszych wydarzeń w życiu człowieka, na ceremonię zaprasza się nie tylko rodzinę, ale również znajomych. Nie inaczej było 5 czerwca 1943 r. na ślubie Mieczysława Uniejewskiego (zdjęcie zawikimedia.org) z Teofilą Suchanek. Kościół św. Aleksandra na pl. Trzech Krzyży był pełen gości. To, co sprawiło, iż wspominamy dziś to wydarzenie to finał tego ślubu, który dla jego uczestników był tragiczny. Pod koniec nabożeństwa, gdy młoda para odeszła już od ołtarza, do kościoła wtargnęli Niemcy aresztując wszystkich weselników z nowożeńcami na czele. Pan młody był bowiem członkiem oddziału „Osa–Kosa”, należącego do Organizacji Specjalnych Akcji Bojowych AK. Jednostka ta była wykorzystywana do przeprowadzania specjalnych operacji dywersyjnych. Ich dziełem była m.in. nieudana próba likwidacji Wyższego Dowódcy SS i Policji w GG, Friedricha Wilhelma Krügera, oraz zamachy bombowe w Berlinie i Wrocławiu. Panna młoda z kolej była siostrą żołnierza z oddziału. Wbrew wszelkim zasadom konspiracji w kościele znajdowało się 24 żołnierzy „Osy – Kosy”, czyli większość oddziału. Więźniów przewieziono na Pawiak celem przesłuchania. Zaszły tam również wypadki, które do dnia dzisiejszego nie zostały w pełni wyjaśnione. Jeden z aresztowanych żołnierzy „Kosy”, Andrzej Komierowski ps. „Andrzej” w grypsie wysłanym z Pawiaka informował, że identyfikacja aresztantów odbywała się w jednym z bocznych pokoi, a konfident pozostawał ukryty za drzwiami z matowego szkła. „Andrzej” nie miał przy tym wątpliwości, iż zdrajca dobrze znał członków oddziału. Ostatecznie, po kilkugodzinnej selekcji, zatrzymano w więzieniu 56 weselników, a pozostałych 33 zwolniono. Kim był ów kapuś? Władze AK podjęły od razu

3 czerwca 1905 zmarł w Warszawie August hrabia Potocki, jedna z bardziej malowniczych postaci naszego miasta w drugiej połowie 19. wieku. Prawnuk Stanisława Kostki Potockiego, znany był z zamiłowania do wystawnego życia, hodowli koni (swoją najlepszą stajnię założył w nieodległej od Warszawy Jabłonnie) oraz z wyjątkowej bezczelności, o której opowiadano niezliczone anegdoty. Kurier Warszawski z 1930 roku podał np., że podczas uroczystej kolacji z wielkim księciem Włodzimierzem z rodziny cesarskiej zagadnięty przez rzeczonego na temat tego co słychac w Warszawie, ustawił się blisko obecnego również na przyjęciu generał-gubernatora Hurki (piszącego się po polsku Gurko) i na całą salę odpowiedział iż "Alles möchte gut sein, aber die Gurke sind bei Uns zu sauer!". Innym razem hrabia Gucio, jak go nazywano, pił z Franciszkiem Fiszerem i w pewnej chwili postanowili zmienić miasto. Wzięli wiec dorozkę na dworzec i wsiedli w najbliższy pociąg do Wiednia, biorąc ze sobą również dryndę i sałaciarza. Potocki był również miłośnikiem rodzącej się wtedy mody na samochody, miał również podobno na każde skinienie większość warszawskich dorozkarzy. W topografii naszego miasta zapisał się niezbyt mocno; co bardziej wtajemniczeni wiedzą o tzw. Gucin Gaju, części majątku Potockich, znajdującym się na tyłach kościoła św. Katarzyny na Słuzewie. Znajdują się tam tajemnicze podziemia służące najprawdopodobniej rozrywkom i schadzkom. Nekrolog Potockiego za sejm-wielki.pl

2 czerwca 1934 r. emerytowany arcybiskup mohylewski, Edward von Ropp, w uroczysty sposób poświęcił nowo wybudowany budynek (nie było to jednak pierwsze poświęcenie, bowiem benedictio primarii lapidis ædificii, czyli poświecenie kamienia węgielnego odbyło się już w 1931 r.). Budynek był to nie byle jaki, bo najwyższy w ówczesnej Warszawie (nie licząc oczywiście wież kościelnych). Na uroczystość licznie przybyli wysoko postawieni goście: premier Leon Kozłowski, kilku ministrów, masa urzędników i przedstawiciele angielskiej firmy ubezpieczeniowej Prudential, od której nazwy wkrótce zaczęto nazywać cały gmach, który poza siedemnastopiętrową wieżą składał się z dwóch zaledwie siedmiopiętrowych budynków od strony ul Świętokrzyskiej. Mieszcząca się przy pl. Napoleona (czyli dzisiejszym pl. Powstańców Warszawy) budowla, licząca 66 metrów wysokości zaprojektowana przez Stefana Bryłę, którego dziełem był niespotykany dotychczas w warszawskich realizacjach stalowy szkielet stanowiący „trzon” budynku oraz Marcina Weinfelda, który odpowiadał za całą resztę. Stalowa konstrukcja stojąca na żelbetowych podziemiach była niezwykle odporna, zwłaszcza że osłaniały ją kolejne warstwy cegieł, które jak czas pokazał, mogły odpaść bez naruszania stabilności budowli. Budynek zachwycał ówczesnych swoją wysmakowaną dekoracją w stylu art deco, komfortowymi pomieszczeniami biurowymi oraz luksusowymi apartamentami zajmującymi znaczną część pięter wieżowca (powierzchnie apartamentów dochodziły do 240 m², co w ówczesnej, przeludnionej Warszawie budziło zrozumiałą zazdrość), a w 1938 r. na szczycie pojawiła się iglica, mająca służyć jako pierwszy w Polsce nadajnik telewizyjny. Luksusowy wieżowiec nie przetrwał jednak w tej formie zbyt długo – w czasie II wojny światowej, jako charakterystyczny punkt był jednym z głównych celów ostrzału i bombardowań (jednym z symboli powstania warszawskiego jest zdjęcie przedstawiające pocisk uderzający

1 czerwca 1915 roku w Warszawie urodził się Jan Twardowski, katolicki duchowny i poeta niemal całe życie związany z naszym miastem. Rodzicami Twardowskiego byli Jan, mechanik, a później urzędnik kolejowy i Aniela z Komderskich, wywodząca się z niezamożnej rodziny ziemiańskiej spod Mińska Mazowieckiego. W dzieciństwie Jan często odwiedzał wuja Wacława w jego majątku pod Płockiem, co wzbudziło w nim zamiłowanie do wsi i przyrody. Po ukończeniu szkoły powszechnej rozpoczął naukę w gimnazjum im. Czackiego w klasie matematyczno-przyrodniczej. Zadebiutował w 1933 roku w miesięczniku "Kuźnia Młodych", piśmie, z którym związani byli tak wybitni literaci jak Erwin Axer, Kazimierz Brandys, Gustaw Herling-Grudziński, Tadeusz Różewicz czy Jan Kott. W 1935 roku podjął studia na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Warszawskiego. Rok później, po krwawo stłumionych protestach społecznych we Lwowie podpisał się pod listem protestacyjnym warszawskich pisarzy, opublikowanym w komunizującym piśmie "Lewar". W latach okupacji wstąpił do AK i wziął udział w powstaniu. Został ranny i po upadku powstania opuścił Warszawę. Wojenne doświadczenia skłoniły go do zostania duchownym. Podjął studia w tajnym seminarium duchownym. Publikował w pismach katolickich: "Tygodniku Powszechnym" i brutalnie później zlikwidowanym przez komunistów "Tygodniku Warszawskim". W 1947 uzyskał, opóźniony z powodu wojny, dyplom Uniwersytetu, a rok później święcenia kapłańskie. Został skierowany na swoją pierwszą placówkę duszpasterską, jako wikariusz parafii w (pod)pruszkowskim Żbikowie i katecheta w szkole specjalnej - kolejne doświadczenia, które kształtowały jego literacki ogląd świata. Działalność ks. Twardowskiego jako duszpasterza i ukształtowanego poety to temat na przynajmniej jeszcze jedną notkę, tu więc przerwiemy. Ilustracją zaś jest mało znane zdjęcie ks. Jana wypoczywającego w Loretto nad Liwcem, za stroną

"Nam strzelać nie kazano. Wstąpiłem na działo i spojrzałem na pole: dwieście harmat grzmiało." Początek wiersza Adama Mickiewicza zna chyba każdy kto uczył się w szkole, a dziś przypada rocznica śmierci bohatera tegoż wiersza, Juliana Konstantego Ordona. Który, jak już powszechnie wiadomo, nie rozsadził się na kawałki podczas wybuchu prochów, a spokojnie dożył starości umierając w 1887 roku we włoskiej Florencji. Co już mniej wiadome, również miejsce upamiętnienie przed wojną jako to, gdzie znajdowała się reduta (przy ul. Mszczonowskiej koło torów kolejki WKD i jej przystanku o nazwie Reduta Ordona) to nie jest to miejsce gdzie wybuchły prochy - to znajduje się nieco dalej na południowy wschód w okolicy ulicy Na Bateryjce na tyłach CH Blue City. Sam Ordon, którego zdjęcie pokazujemy za NAC, po wojnie 1830-31 usiłował jeszcze służyć w polskich oddziałach formowanych za granicą ale ani w Lombardii w 1848 roku ani do legionów Mickiewicza się nie załapał i zmarł jako cywil. Pochowany jest we Lwowie, władze carskie nie zezwoliły bowiem na pogrzeb w grobowcu rodzinnym na cmentarzu ewangelicko-augsburskim w Warszawie, gdzie Ordon się urodził.

2 maja 1792 roku Karol Schultz, właściciel rozległych podwarszawskich dóbr, w tym wsi Wielka Wola, przekazał obydwóm parafiom ewangelickim działki w obrębie owej wsi z przeznaczeniem na cmentarze grzebalne. Tę datę przyjmuje się więc jako dzień założenia obu wolskich cmentarzy ewangelickich, dziś Pomników Historii. Historia cmentarzy ewangelickich w Warszawie jest dużo starsza. Najważniejszym z poprzedników dzisiejszych nekropolii był cmentarz na Lesznie, nieopodal dzisiejszego kościoła ewangelicko-reformowanego. Cmentarz ten był współużytkowany przez parafie obojga wyznań, co, przy dużej dysproporcji ich liczebności i zasobności, prowadziło do licznych zatargów i nieporozumień. Dlatego też, kiedy w 1791 roku Leszno włączono do Warszawy, a niedługo później wydano rozporządzenia zakazujące grzebania zmarłych w obrębie miasta, oba zbory postanowiły w kwestiach funeralnych wziąć rozwód. W kwietniu rozpoczęto prace przygotowawcze, a 2 maja podpisano stosowne umowy. Tu ciekawostka prawnicza: niektóre opracowania podają, iż Schultz tereny pod cmentarze sprzedał; inne - że wydzierżawił. W rzeczywistości obie wersje mają trochę racji, lecz obie są błędne. Mianowicie bankier przekazał swe działki w emfiteuzę. Jest to nieistniejąca dziś w polskim prawie i zapomniana nieco konstrukcja prawna, łącząca cechy własności i dzierżawy. O ile cmentarz reformowany rozwijał się bez planu przestrzennego, łączył funkcję grzebalną z gospodarczą (ogród warzywny!) i na wytyczenie alejek musiał czekać jeszcze kilkanaście lat, to luteranie zabrali się za swój cmentarz z rozmachem. Projekt powierzono jednemu z najwybitniejszych architektów klasycyzmu w Polsce, Szymonowi Bogumiłowi Zugowi, autorowi kościoła parafii i licznych ogrodów sentymentalnych. Zug odrzucił typowy plan szachownicowy i wytyczył szereg równoległych alej, z rozmieszczonymi po obu stronach każdej przestronnymi polami grobowymi. Wraz ze starannie dobraną

You don't have permission to register