skpt.warszawa@gmail.com

Kartka z Kalendarza

Image Alt

Kartka z kalendarza

Dla wielu turystów z zachodu Europy zaskoczeniem jest miejsce, jakie zajmuje w historii Polski Napoleon Bonaparte. Dość wspomnieć o tym, że żaden z władców polskich nie zasłużył sobie na miejsce w narodowym hymnie. Postać Cesarza Francuzów obrosła całą masą mitów i legend. Jednocześnie przez cały XIX wiek pamięć o nim była kultywowana w polskich domach, co zostało uwiecznione m.in. przez Bolesława Prusa w „Lalce”. Jednym z takich wydarzeń, które obrosło legendą był trzeci, a zarazem ostatni pobyt Napoleona w Warszawie. Miał on miejsce 10 grudnia 1812 r. i był on zdecydowanie inny od poprzednich. Cesarz wracał właśnie z przegranej kampanii rosyjskiej, porzuciwszy resztki Wielkiej Armii,i kierował się na Zachód do Francji. Z tego też powodu pobyt trwał zaledwie 4 godziny, a miał miejsce w Hotelu Angielskim przy ul. Wierzbowej. Obecnie w tym miejscu znajduje się tylna fasada Teatru Wielkiego. Ówczesny właściciel Hotelu Tomasz Gąsiorowski tak opisuje spotkanie: „

Większość z Państwa zapewne pamięta jarzeniówki, które swoim monotonnym brzęczeniem oraz zapalaniem się „z przytupem” umilały niejedną lekcję czy 8 godzin w zakładzie pracy. Żarówki te, jak również wiele innych lamp i żarówek, były produkowane w zakładach, decyzja o powstaniu których zapadła równo 68 lat temu, 9 grudnia 1948 roku. Właśnie wtedy zdecydowano o scaleniu w jedną państwową fabrykę zakładów produkcji lamp radiowych z Dzierżoniowa oraz dawnej fabryki Philipsa, istniejącej już w Warszawie przy Karolkowej od roku 1922. Kadry dla nowej fabryki udało się jeszcze przeszkolić (oraz zdobyć większość know-how) przy pomocy Holendrów, którzy mieli nadzieję wrócić po wojnie, niestety nowe realia ekonomiczne spowodowały, że przedsiębiorstwo stało się państwowe i zyskało patronkę w osobie Róży Luksemburg, warszawianki, socjaldemokratki, a później entuzjastki międzynarodowego komunizmu i Niemieckiej Republiki Rad. Produkcja lamp radiowych ruszyła juz w grudniu 1948, na inne lampy i żarówki trzeba było poczekać do czerwca 1949. Fabryka stopniowo unowocześniała się i rozszerzała asortyment o kolejne typy żarówek oraz innych urządzeń jak lampy halogenowe, sodowe do oświetlania ulic i oscyloskopy, znanych pod zbiorcza marka POLAM. Zakładami współpracującym z fabryką były m.in. zakłady ELGO z Gostynina i zakład metalowy ZWLE z Pułtuska. Po okresie transformacji i przekształceń własnościowych fabrykę zamknięto, zaś budynki starano się zamienić w biurowce. Niestety podczas tych prac odkryto, iż poziom zanieczyszczenia rtęcią jest bardzo wysoki i nie da się w nich pracować, w związku z czym budynki zostały wyburzone. Na zdjęciu jeden z budynków in statu descendi (rok 2011). Fabryka mieściła się między ulicami Towarową a Przyokopową.

Dziś wspomnimy jednego z tych zapomnianych bohaterów, których życiorysem i zasługami można by obdzielić kilka osób, a którzy nie doczekali się w naszym mieście choćby najskromniejszego upamiętnienia. Zapewne miejsce na politycznym spektrum, niezbyt miłe tak poprzedniemu, jak i obecnemu ustrojowi, pamięci owej nie służy. 9 grudnia 1880 roku urodził się w Warszawie Włodzimierz Hellmann, socjalistyczny bojowiec, działacz niepodległościowy, legionista i oficer Wojska Polskiego. Można powiedzieć, że rodzinny dom ukształtował jego życiową postawę. Ojciec, Kazimierz, był powstańcem styczniowym i zesłańcem. Matka, Aleksandra, bojowniczką OB PPS. Studiował w Szkole Mechaniczno-Technicznej im. H. Wawelberga i S. Rotwanda. Szybko nawiązał kontakt z PPS i, wykorzystując wykształcenie techniczne, zaangażował się w produkcję bomb. Jako członek Organizacji Bojowej brał udział w licznych akcjach zbrojnych, w tym tych najsłynniejszych: w Sławkowie i pod Bezdanami. Aresztowany przez Ochranę, w 1909 roku był więziony w Cytadeli. Zwolniony za kaucją, uciekł z Królestwa i rozpoczął działalność konspiracyjną w Galicji. W 1914 roku wstąpił do Legionów, gdzie został ofierem służb saperskich. Przeszedł szlak bojowy formacji aż do roku 1918. Wtedy to znalazł się w Warszawie i natychmiast wstąpił do formowanego Wojska Polskiego. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej, już jako dowódca pułku. W 1924 przeszedł w stan spoczynku, jednak nie zrezygnował ze służby. Pracował jako inżynier w Zakładach "Pocisk", a następnie - w Instytucie Technicznym Uzbrojenia. W 1939 roku został ewakuowany na Węgry. Zbiegł jednak z internowania, przedostał się do Francji i następnie Anglii, gdzie objął funkcję zastępca szefa Wojskowego Instytutu Technicznego. Po wojnie powrócił do Polski. Nie otrzymał emerytury i zmarł w niedostatku w 1964 roku. Ilustracja z

Obecnie trudno sobie to wyobrazić, ale jeszcze 110 lat temu osoba nieprzyznająca się do żadnego wyznania religijnego mogła czuć się niemalże wyrzutkiem społecznym. Po narodzinach należało mieć religijną metrykę urodzenia, nie można było zawierać związków małżeńskich innych niż sankcjonowane przez którąś z uznawanych konfesji (dlatego na przykład wielu komunistów musiało brać ślub w kościele ewangelicko-reformowanym), każdą inwestycję trzeba było poświęcić albo dopełnić nad nią innych obrzędów, zajęcia z religii w szkołach państwowych i prywatnych były obowiązkowe. W roku 1907, w związku z tym, że od średniowiecza świat poszedł już odrobinę naprzód, a i w życiu społeczno-politycznym przez kilka poprzedzających tę datę dekad nastąpiło wiele zmian, raczej w odwrotnym niż konserwatywny kierunku, również na ziemiach zaboru rosyjskiego, a konkretnie w Warszawie, do życia powołano Stowarzyszenie Wolnomyślicieli Polskich, założone przez wyrosłych z tradycji pozytywizmu polskiego działaczy takich jak Aleksander Świętochowski czy Ludwik Krzywicki. Stowarzyszenie wzorowało się na działających już na emigracji organizacjach takich jak Polska Liga Myśli Wolnej. Rzecz jasna carscy urzędnicy nawet po rewolucji 1905 roku nie byli na tyle liberalni żeby dopuścić taki dżender i rozpustę, więc w 1909 Stowarzyszenie zostało zdelegalizowane, aby odrodzić się dopiero w roku 1920. Jego głównym animatorem był lingwista, filozof i kandydat na prezydenta RP, Jan Niecisław Baudouin de Courtenay. Głównymi celami reaktywowanej organizacji było oddzielenie państwa od związków wyznaniowych i sekularyzacja życia publicznego. Z takimi postulatami organizacja miała poparcie przede wszystkim kręgów liberalnych i lewicujących, niektórzy jej działacze otwarcie komunizowali, za co trafiali do kozy, a stowarzyszenie było regularnie szykanowane, włącznie z jego delegalizacją w roku 1929.

W dziejach ludzkości było kilka rewolucji. Jeśli pominiemy rewolucje polityczne, w oczy rzucą nam się te cywilizacyjne. Chociażby przemysłowa. Jednym z jej elementów było skonstruowanie i wprowadzenie do szerszego obiegu silników spalinowych, czyli napędu, który sprawdził się nie tylko w fabryce, ale również odmienił oblicze transportu – indywidualnego i zbiorowego. Jednak zanim udało się dopracować technologię tak, żeby koszty jej wytworzenia były na tyle małe, że prawie każdy będzie w stanie kupić sobie samochód, była to rozrywka (i udogodnienie) dla nielicznych. Bardziej niż środkiem transportu, automobil był ciekawostką. I hobby, które zrzeszało ludzi. Na tak archaiczne określenie jednego z najpowszechniejszych dzisiaj pojazdów pozwoliliśmy sobie z powodu dzisiejszej rocznicy. Dokładnie sto sześć lat temu, 7 grudnia 1909 roku, powstało Towarzystwo Automobilistów Królestwa Polskiego. Jego celem było zrzeszenie fascynatów tego sportu, sprowadzanie coraz to nowszych modeli samochodów, ale również rozpowszechnianie ich jako środków transportu. Spotkanie założycielskie odbyło się 7 grudnia 1909 roku w Hotelu Bristol. W jego czasie ukonstytuowało się towarzystwo i wybrano zarząd. Prezesem został Władysław Drucki-Lubecki, wnuk ministra skarbu Królestwa Polskiego, Franciszka Ksawerego Druckiego-Lubeckiego. W skład zarządu, ale również towarzystwa, wchodziła śmietanka towarzyska, z wieloma przedstawicielami arystokracji jak na przykład hrabiowie Zamoyski czy Raczyński. W 1913 roku spośród 141 członków, tytuły szlacheckie miało 52. W czasie swojej działalności, Towarzystwo wydało atlas dróg Królestwa Polskiego, na których poprawę też miało ogromny wpływ. Współorganizowali również (z analogicznym Towarzystwem w Petersburgu) rajdy samochodowe, różne przedsięwzięcia sportowe, ale również turystyczno-krajoznawcze. Spadkobiercami tradycji TAKP są Automobilklub Polski i Polski Związek Motorowy. Na ilustracji odznaka TAKP za stroną automotopedia.pl.

4 grudnia 1862 r. odbyło się uroczyste otwarcie drugiej (po Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej) linii kolejowej w Królestwie Polskim. Nowootwarta kolej Warszawsko-Bydgoska (oficjalnie: Kolej Żelazna Warszawsko-Bydgoska) o kilka dni wyprzedziła otwartą w połowie grudnia drogę żelazną z Warszawy do Petersburga. Pomimo tego, że nowa linia kolejowa miała łączyć Warszawę z Bydgoszczą uroczystości inauguracyjne odbyły się nie w Warszawie, a w Łowiczu. Nowy odcinek torów zaczynał się bowiem właśnie w tym mieście, będąc przedłużeniem istniejącego od 1845 r. odgałęzienia Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Z tego też powodu linia ta miała "europejski" rozstaw torów (1435 mm, wobec obowiązującego w Cesarstwie standardu 1524 mm), co zwiększało jej znaczenie gospodarcze – przewozy pasażerskie i towarowe przez granicę rosyjsko-pruską mogły być wykonywane bez kosztownych i czasochłonnych przeładunków. W Warszawie pociągi do przygranicznego Trojanowa (przechrzczonego następnie, na cześć Aleksandra II, na Aleksandrów) przez Żyrardów, Skierniewice, Bełchów, Łowicz, Kutno i Włocławek wyruszały z istniejącego już dworca wiedeńskiego. Udajmy się zatem do Łowicza na uroczystości inauguracyjne razem z "Kurjerem Warszawskim": "Onegdaj, wobec licznego grona znakomitych Osób, odbyło się poświęcenie Kolei Żelaznej Warszawsko-Bydgoskiej, która od dnia wczorajszego już na użytek publiczny otwartą została. Dla dopełnienia aktu poświęcenia, zjechał w tym celu do Łowicza J. E. Arcy-Biskup Warszawski Metropolita JX. Feliński, i za przybyciem całego orszaku znakomitości z Warszawy, przystąpił o godz: 9 rano do tej ceremonji, w asystencji licznego Duchowieństwa Kollegjaty Łowickiej. Poświęcenie to odbyło się w przybranem w zielone gałązki miejscu, gdzie rozpoczyna się nowo budowana linja, która z Łowicza przebiega przez Pniewo do m. Kutna, dalej z Kutna przez Ostrowy, słynące z

3 grudnia 1854 roku zaniepokojeni sąsiedzi weszli do mieszkania w kamienicy Minasowiczów przy Krakowskim Przedmieściu. W fotelu siedział jej gospodarz. Już nie żył. W ręku ściskał niewykupioną receptę; najwyraźniej uznał ją za zbyt drogą. Wszyscy zresztą wiedzieli, że człowiek ów na starość popadł w chorobliwe skąpstwo. Mieszkanie było nieogrzane i straszliwie zapuszczone. Z drugiej strony, w szkatule zmarłego odnaleziono środki wystarczające na lata dostatniego życia

Przy ulicy Okólnik mieści się Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina. Zaś dokładnie po drugiej stronie stoi budynek, w którym kiedyś była biblioteka. Dzisiaj stoi zupełnie pusty. Tak bardzo, że studenci szkoły muzycznej postanowili "zesquotować" budynek biblioteczny i w holu dawać koncerty fortepianowe. Idea niestety nie stała się tradycją, więc budynek o adresie Okólnik 9 stoi jak stał pusty. Na dzisiaj, 2 grudnia, przypada rocznica niezwykle ważna dla tego budynku, a prawdopodobnie jeszcze ważniejsza dla polskich księgozbiorów. Dokładnie 85 lat temu, w 1930 roku, Biblioteka Ordynacji Krasińskich, jeden z najbogatszych zbiorów na ziemiach polskich, utworzona w połowie XIX wieku, ostatecznie przeniosła się z Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu do nowego, przystosowanego do potrzeb publicznej biblioteki budynku, o którym była mowa wyżej. W związku z przenosinami, możliwa była całkiem szczegółowa inwentaryzacja - księgozbiór Krasińskich szacowany był na 250 000 egzemplarzy. Wśród nich były również największe piśmienne zabytki kultury polskiej, takie jak na przykład XVII-wieczne rękopisy. Biblioteka, będą jedną z trzech największych i najważniejszych bibliotek warszawskich istniała do 1944 roku. W czasie wojny, Niemcy przeznaczyli gmach przy Okólniku na Staatsbibliothek Warschau, gdzie zgromadzone zostały specjalne księgozbiory trzech warszwskich bibliotek: Narodowej, Uniwersyteckiej i Ordynacji Krasińskich. Funkcjonowała tak do 25 października 1944 roku, kiedy to Niemcy, wbrew warunkom kapitulacji Powstania Warszawskiego, spalili niemal cały znajdujący się w gmachu księgozbiór. Na ilustracji z Wiki Commons hall piętra gmachu Biblioteki.

Wspominamy dziś rocznicę urodzenia Jędrzeja Kitowicza. Nie jesteśmy jednak pewni, czy dziś jest właściwy dzień, gdyż historycy spierają się co do datowania tego zdarzenia. Jedni wskazują, iż Kitowicz narodził się 25 października 1727 r., inni z kolei wskazują na 1 grudnia 1728 r. Nie jest to koniec wątpliwości dotyczących dzisiejszego bohatera, gdyż mgłą tajemnicy owiana jest jego rodzina oraz to czy była ona stanu szlacheckiego czy też mieszczańskiego, a nadto - skąd pochodziła. Kitowicz swoja młodość spędził zapewne w Warszawie i Poznaniu na naukach. Kiedy w 1768 r. pod hasłami obrony wiary i starego porządku politycznego zawiązała się konfederacja barska, Kitowicz wstąpił w jej szeregi. Służył początkowo pod Ignacym Skarbkiem-Malczewskim. Walczył pod Radomiem i Częstochową. W stopniu rotmistrza dowodził konfederatami w Poznaniu. Pracował w sztabie generała Józefa Zaremby, ostatniego marszałka konfederacji w Wielkopolsce. W 1771 r. Kitowicz podjął decyzję zostania księdzem. W październiku tegoż roku wstąpił do seminarium duchownego misjonarzy przy kościele św. Krzyża w Warszawie. Realizacja tego zamierzenia nie była łatwa. Pamiętnikarz w wieku 43 lat podejmował studia teologiczne, do których nie miał odpowiedniego wykształcenia. Przerwał je zresztą po pierwszym roku. Kiedy i gdzie je dokończył, nie wiadomo. Istniały też i inne przeszkody, wymagające papieskiej dyspensy. Dzięki protekcji najpierw biskupa poznańskiego i kanclerza wielkiego koronnego Antoniego Młodziejowskiego, a następnie biskupa kujawskiego Antoniego Ostrowskiego trudności te zostały pokonane. W 1777 r. otrzymał w diecezji włocławskiej pierwsze święcenia. W 1781 r. zostaje proboszczem rzeczyckim i komendarzem kowalewskim. Jednak najważniejszym dokonaniem Jędrzeja Kitowicza jest jego działalność literacka, w szczególności spisanie rzeczy na pozór banalnej, ówczesnych mu

30 listopada 1822 roku zmarł w Warszawie Wojciech Wielądko, heraldyk, literat, a nade wszystko autor jednej ze słynniejszych książek kucharskich będących w użyciu przez cały wiek XIX. Choć z tym autorstwem to różnie było, jak się później okaże. Wielądko, mimo że herbowy (h. Nałęcz) wiódł życie, jak to literat, raczej skromne, czepiając się magnackich klamek (do 1780 roku służył w kancelarii kanclerza koronnego Młodziejowskiego) oraz zarabiając na życie pisaniem lekkich komedyjek i panegiryków na zlecenie możniejszych od niego, aż do momentu kiedy w 1783 przetłumaczył z francuskiego - i uzupełnił od siebie - kilka książek kucharskich, co zaowocowało dziełem "Kucharz doskonały pożyteczny dla zatrudniających się gospodarstwem". Była to pierwsza polska oświeceniowa książka kucharska, składająca się nie tylko z pogrupowanych tematycznie przepisów, ale również ze wskazówek na temat tego kiedy jakie produkty są dostępne, ich zastosowania itp. Zawiera ona również pierwszy polski kompletny słownik terminów kulinarnych. Dania opisywane przez Wielądkę były różne od tego co preferowała kuchnia barokowa, której przepisy zgrupowano w o wiek wcześniejszym "Compendium ferculorum" Stanisława Czernieckiego, mianowicie ciężkich sosów, mnóstwa przypraw i wymyślnych potraw. Kucharza doskonałego wspominał nawet Mickiewicz w "Panu Tadeuszu", co dowodzi, że książka ta stała się, jak byśmy dziś powiedzieli, bestsellerem, choć z drugiej strony szlachta wierna tradycji, a nie dżenderowi i homosek

26 listopada 1743 roku urodził się Franciszek Ksawery Pułaski, brat znacznie bardziej znanego Kazimierza Pułaskiego. Sławy i chwały młodszego brata nie udało mu się osiągnąć. Można nawet powiedzieć, że miał pecha. Zginął w wieku 26 lat, podczas jednej z bitew konfederacji barskiej, pod Łomazami (którą zresztą dowodził razem ze swoimi dwoma swoimi młodszymi braćmi – Kazimierzem i Antonim), a miejsca jego pochówku do dzisiaj nie jesteśmy pewni. Dlaczego zatem mówimy o nim w kontekście Warszawy? Otóż rodzina Pułaskich była z naszym miastem silnie związana. Ich warszawska rezydencja znajdowała się przy Nowym Świecie, u zbiegu z Warecką. Tutaj też, w kolegium przy Długiej Franciszek odebrał wykształcenie. Sam Franciszek urodził się co prawda w Grabowie, jednak upodobanie jego rodziców do Warszawy wywołało nielichy problem z

24 listopada 1799 roku urodził się architekt, którego zwłaszcza w dzisiejszych czasach niektórzy obwołaliby zdrajcą i przeniewiercą. Mowa o architekcie rządowym Andrzeju Gołońskim. Postać ta jest nieco zapomniana, a to zarówno z powodu niezbyt wybitnych, choć w sumie dość charakterystycznych realizacji, jak również w wyniku tego, że wiele po nim w obecnej Warszawie nie zostało. Ale po kolei. Uczył się architektury u nie byle kogo, bo u samego Jakuba Kubickiego. Już w wieku około 20 lat uczestniczył aktywnie przy tworzeniu zaprojektowanych przez niego budowli, m.in. Arkad Kubickiego, Ujeżdżalni w Parku Saskim czy przebudowie Belwederu. Były to zlecenia raczej inżynieryjne, ale jak pisał Kazimierz Wóycicki, "Kubicki (

24 listopada 1836 roku w Warszawie państwu Pruszyńskim urodził się syn, któremu na chrzcie kilka dni później nadano imię Andrzej. Warto chwilę o tej postaci wspomnieć, ponieważ warszawiacy często mijają dzieła jego rąk nie mając świadomości, kim był ich autor. Bohater naszej dzisiejszej kartki z kalendarza uznał, że najlepszym sposobem na życie będzie działalność artystyczna, a konkretniej rzeźbiarstwo, czyli dziedzina sztuki, która w pierwszej połowie XIX wieku nie obfitowała na ziemiach polskich w przedstawicieli. Początkowo terminował u Jakuba Tatarkiewicza, by potem podjąć studia w warszawskiej Szkole Sztuk pięknych, z której, wzorem kilku innych polskich rzeźbiarzy z epoki, przeniósł się na rzymską Akademię św. Łukasza, którą ukończył w 1867 r. (za "dobre wyniki w nauce" przyznano mu wyróżnienie w postaci złotego medalu). Po powrocie do Warszawy, gdzie mieszkał do śmierci w 1895 r. wiódł życie raczej spokojne, choć pracowite. Większość jego dorobku to realistyczne rzeźby portretowe, o tematyce sakralnej oraz nagrobne – o nagrobki autorstwa jego samego bądź jego warsztatu (który przez pewien czas prowadził z Leandrem Marconim) na starych warszawskich cmentarzach można się wręcz potykać. Można spotkać również dekoracje rzeźbiarskie jego autorstwa we wnętrzach kościołów lub na fasadach kamienic i gmachów użyteczności publicznej. Najsłynniejszą jednak jego rzeźbą, znaną zwłaszcza z fotografii z okresu powstania warszawskiego jest przedstawienie Chrystusa niosącego krzyż, stojące przed kościołem św. Krzyża (poza tym uznanie wzbudziły przedstawienia Madonny sprzed kościoła św. Karola Boromeusza na Chłodnej i posążek św. Sebastiana). Jako, że wszyscy z P.T. czytelników najważniejsze dzieło Pruszyńskiego znają, opieramy się pokusie ilustrowania dzisiejszej kartki z kalendarza jego zdjęciem i pozostańmy

23 października 1948 roku zakończono przebijanie ulicy Marszałkowskiej przez Ogród Saski do Placu Bankowego. W miejscu zachodniej części parku powstała dwujezdniowa ulica. Miłośnicy "Paryża Północy" zapewne na wspomnienie tego wydarzenia obleją się zimnym potem i uronią kilka łez, my jednak spojrzymy na sprawę racjonalnie. Ponadmilionowa Warszawa w latach 30. miała wiele wad, a jedną z głównych było to, że dusiła się komunikacyjnie. Układ ulic w mieście był absolutnie anachroniczny, często będący jeszcze kontynuacją jurydyk, zaś nowe dzielnice powstałe po I wojnie światowej cierpiały na brak komunikacji ze Śródmieściem. Wielokrotnie pisze się w literaturze przedmiotu choćby o perypetiach związanych z przebijaniem ulicy Bonifraterskiej czy budową przepustu dla tramwajów w okolicach Cytadeli. Właśnie komunikacja na osi południe-północ była największą bolączką Warszawy. O Wisłostradzie można było pomarzyć, Trakt Królewski ginął w labiryncie ulic Starego Miasta, Bonifraterską przebito dopiero w 1937 roku. Kolejnymi ulicami biegnącymi w tej osi były Marszałkowska i Żelazna, z tym że Marszałkowska kończyła się wówczas przy Królewskiej. Do wybuchu wojny zmieniło się w tym temacie niewiele - przebito jedynie fragmencik do Placu Żelaznej Bramy. Co prawda planowano Trasę N-S tam gdzie teraz biegnie ulica Jana Pawła, ale z powodu stosunków własnościowych szło to opornie i bardzo powoli. Dlatego właśnie przebicie ulicy przez park stało się priorytetem powojennych władz Warszawy. Plan był do "pożenienia" z budową Trasy W-Z oraz planowaną ulicą Nowomarszałkowską na nowobudowanym Muranowie, dlatego też szybko wszedł w życie, a Plac Bankowy z małego gęsto zabudowanego placyku stał się ważnym punktem na komunikacyjnej mapie Warszawy. Przebicie wykonane zostało szybko i mało dokładnie,

22 listopada 1905 roku rozpoczął się proces znanego już wówczas artysty, Ksawerego Dunikowskiego. Rzeźbiarz oskarżony był o zabójstwo, które zresztą popełnił. A było to tak: Jak co roku Zachęta organizowała Salon obrazów - uroczystość, na której wiedziało się kto z artystów jest na fali, a kto już raczej demodé. Dunikowski był wówczas kojarzony z moderną, jego obecność na salonie była bardzo wyczekiwana, miał on tam pełnić również funkcję jurora. Ofiarą Dunikowskiego był Wacław Pawliszak, uczeń Jana Matejki, malarz akademicki, którego dzieła, choć na fali w latach 80. i 90 XIX w., były już nieco passé w roku 1905. I właśnie o malarstwo i o salon poszło. Dunikowski i inni jurorzy Salonu nie dopuścili jednego z dzieł Pawliszaka, drugie zaś powiesili tuż obok obrazu malarza, za którym tenże nie przepadał. Ponieważ artyści to dziwni ludzie, spowodowało to burzliwą reakcję pokrzywdzonego, który zaczął do jurorów wysyłać obraźliwe listy, a gdy Dunikowski odpisał Pawliszakowi, że jako od osoby niepoczytalnej, satysfakcji odeń nie żąda, ten zapałał żądzą konfrontacji. Podczas otwarcia salonu do niej nie doszło, albowiem organizatorzy zamknęli Pawliszaka na klucz, niemniej tego samego dnia (19 stycznia 1905 roku) w porze obiadowej, gdy Dunikowski jadł obiad z kuratorem wystawy, do restauracji wparował Pawliszak i zamachnął się na rzeźbiarza. Ten odruchowo wyjął pistolet i położył oponenta trupem. Proces Dunikowskiego zapowiadał się na wielkie wydarzenie - w końcu mieliśmy do czynienia z celebrytą. W Imperium Rosyjskim za takie przestępstwo groziło pozbawienie praw obywatelskich, 4 do 12 lat ciężkich robót lub zsyłka. Dunikowski kary jednak uniknął. Po pierwsze był on

21 listopada 1891 roku otwarto szpital psychiatryczny w Tworkach, jedną z najważniejszych placówek o tym profilu w Warszawie i okolicach. Idea stworzenia ośrodka psychiatrycznego zrodziła się jeszcze w latach '30 XIX wieku. Prace organizacyjne przerwało powstanie styczniowe. Dopiero w latach '70 powołano Komitet Budowy Szpitala Psychiatrycznego. Koncepcję architektoniczną opracowali Franciszek Tournelle i M. Romanowicz wraz z psychiatrą Adolfem Rothem. W roku 1882 zakupiono 58 ha gruntu od ziemianina Franciszka Kryńskiego. Ostateczny projekt wyszedł, pod naciskiem władz, spod ręki Iwana Wasiliewicza Sztroma. W latach 1888-91 powstał niezwykle nowoczesny obiekt, zgodny z najnowszymi osiągnięciami nauki. Miał strukturę pawilonową: w centrum znajdowały się budynek administracyjny i gospodarczy, a po bokach, w łuku, po trzy pawilony męskie i żeńskie. Pawilony były podzielone na trzy "klasy" łóżek, stosownie do zasobności kieszeni pacjentów. Kompleks uzupełniały kaplica katolicka i prawosławna - ta druga o unikatowej w Królestwie ormiańskiej architekturze. Do tego budynki szpitalne znajdowały się w lesie i były spięte alejkami - miało to służyć pacjentom do uspokajających przechadzek. Szpital był bardzo nowocześnie wyposażony: miał elektryczne oświetlenie, własną piekarnię, pralnię, suszarnię i kotłownię. Pierwszym dyrektorem szpitala został Władimir Nikołajewicz Chardin, znakomity lekarz, w dodatku przyjaźnie usposobiony do Polaków. Zatrudnił m.in. dr. Rafała Radziwiłłowicza, postać wartą jak najlepszej pamięci, i kilkanaście katolickich zakonnic. W chwili otwarcia szpital dysponował 420 łóżkami. Oczywiście na tym dzieje i rozbudowa szpitala się nie zakończyły, to już jednak temat na inną opowieść. Na ilustracji szpital w roku otwarcia, za rodpruszkow.nstrefa.pl.

W ostatni piątek, 18 listopada, miała miejsce rocznica odsłonięcia pierwszego powojennego pomnika Warszawy. Był to pomnik według niektórych dość kontrowersyjny, i między innymi dlatego w dzisiejszym pejzażu Warszawy już go nie zobaczymy. Mowa oczywiście o Pomniku Polsko-Radzieckiego Braterstwa Broni, zwanym potocznie "Pomnikiem Czterech Śpiących". Pomnik, będący wspólnym dziełem radzieckich i polskich artystów, odsłonięto w listopadzie 1945 roku na skrzyżowaniu ulic Targowej i późniejszej Świerczewskiego. Przedstawiał on grupę trzech żołnierzy na cokole, przy którym, na każdym rogu, stało po jednym żołnierzu. Z uwagi na pozy, jakie przybrało tych czterech, pomnik zyskał swoją potoczną nazwę. Postawiono go w miejscu najbardziej reprezentacyjnym dla ówczesnej Warszawy - w niezniszczonym gmachu DOKP przy Wileńskiej pracowało wówczas "większe pół" rządu i większość państwowych instytucji. Ciekawostką możemy nazwać fakt, że pomnik był odsłaniany w pośpiechu i dlatego figury z początku były gipsowe, jedynie pomalowane w sposób mający imitować brąz. Cokół z kolei był podobno pierwotnie przeznaczony pod budowę pomnika ks. Skorupki. "Śpiący" zniknęli z Pragi przy okazji modernizacji skrzyżowania pod budowę stacji metra Dworzec Wileński. Mimo że pierwotnie był przewidziany powrót pomnika na swoje miejsce po zakończeniu remontu (zostało to nawet usankcjonowane odpowiednią uchwałą Rady Warszawy) to w 2015 r. uchwałę uchylono i najprawdopodobniej pomnika już nie zobaczymy. Około 1,5 miesiąca temu na dziedzińcu warszawskiej ASP pojawił się pomnik swoją formą nawiązujący do naszego bohatera, zatytułowany "Pomnik Polski". Na cokole stała trzyosobowa rodzina, zaś przy rogach cokołu stali Adam Małysz, Jan Paweł II, Maria Skłodowska-Curie oraz Wisława Szymborska (podobno, bo autor wpisu stwierdził podobieństwo raczej symboliczne). Naszą ilustracją będzie dziś właśnie

W XVIII -wiecznej Rzeczypospolitej (i nie tylko zresztą) urodzenie, jak wszyscy zapewne wiemy, odgrywało kluczową rolę. Od statusu i stanu społecznego rodziców zależał przebieg praktycznie całego dalszego życia. Na samym dole drabiny społecznej stały osoby de facto bez stanu – podrzutki, najczęściej zrodzone z "nieprawego łoża" nie mające rodziny, na której pozycji mogłyby się oprzeć w dalszym życiu, miały bardzo nikłe możliwości zmiany swojej pozycji społecznej i zazwyczaj kończyły życie jako nędzarze. Próbą zmiany losów takich osób zajmowały się "szpitale podrzutków" (przy czym szpital w dawnej nomenklaturze nie był instytucją opiekującą się chorymi, a raczej przytułkiem dla osób starszych, kalekich i ubogich). Pierwszą taką instytucję w Polsce założył w 1732 r. w Warszawie naprzeciwko kościoła św. Krzyża, za pieniądze zebrane od warszawiaków ksiądz Gabriel Baudouin. Instytucja ta obdarzona przywilejami (możliwością kupowania i posiadania ziemi, oraz uprawnieniami do prowadzenia kwest w kościołach) przez biskupa Stanisława Hozjusza roztaczała opiekę nad warszawskimi (i nie tylko) sierotami, zapewniając im dach nad głową oraz wykształcenie (a raczej przekazanie rzemieślnikom do pomocy). Pomimo wysokiej śmiertelności podrzucanych tam niemowląt (od 50 do 100%!), spowodowanej katastrofalnymi warunkami higienicznymi instytucja ta na trwale wpisała się w krajobraz Warszawy. W latach 30. XIX w. pieczę nad nią przejęły władze świeckie, a w roku 1901 otrzymała ona nowy budynek przy ulicy Nowogrodzkiej 75, gdzie działa do dziś jako Dom Dziecka nr 15. Dlaczego wspominamy o tej instytucji dzisiaj? Otóż dzieci z takiego domu, pomimo zwiększonej szansy na przeżycie oraz możliwości zdobycia skromnego wykształcenia, jako nieposiadające rodziny i nazwiska nie miały pełnej zdolności do

You don't have permission to register