7 października
Wspominaliśmy wczoraj o twórcy Parku Ujazdowskiego, dzisiaj natomiast przemieścimy się na drugą stronę Alei Ujazdowskich, do Dolinki Szwajcarskiej. A pretekstem do tego będzie 191 rocznica od momentu, w którym niejaki Stanisław Śleszyński, kapitan saperów, podpisał akt dzierżawy tego miejsca, co okazało się jednym z lepszych interesów w jego życiu. Cofnijmy się jednak mniej więcej 60 lat wstecz od wspomnianej daty 1825 r.
Otóż, w latach 60. XVIII wieku metropolita unicki (inaczej greckokatolicki) Lew Kiczka postanowił sprowadzić do stolicy elitę intelektualną swojego kościoła, czyli zakon bazylianów. Powody tego były różne. Po pierwsze, katolicy obrządku wschodniego przebywający w ówczesnej Warszawie nie mieli stałego miejsca gdzie mogli skorzystać z posługi duszpasterskiej. Po drugie, sprowadzenie zakonników miało na celu zwiększenie prestiżu kościoła unickiego, traktowanego przez duchowieństwo łacińskie jak katolicy drugiej kategorii (wystarczy powiedzieć, że każdy biskup rzymskokatolicki był z urzędu członkiem Senatu, podczas gdy prawo to nie przysługiwało biskupom greckokatolickim). W tej sytuacji założenie stałej placówki duszpasterskiej w stolicy było dla kościoła możliwością poprawy wizerunku i zwiększenia prestiżu w oczach rządzących. Zakon bazylianów otrzymał w nadaniu kawał ziemi na Ujazdowie, gdzie miała powstać cerkiew, klasztor oraz szkoła. Budowę klasztoru powierzono niejakiemu księdzu Komarkieczowi, postaci, mówiąc delikatnie, kontrowersyjnej (wystarczy powiedzieć, że relegowano go z macierzystego klasztoru w Supraślu). Sława księdza szybko potwierdziła się – co prawda ponoć nie zdefraudował on sum przyznanych na budowę klasztoru z kasy królewskiej oraz zakonnej, a wyłącznie seria niezbyt udanych inwestycji w produkcję i sprzedaż materiałów budowlanych spowodowała, że pieniędzy starczyło jedynie na fundamenty klasztoru. Sam opiekun fundacji niezbyt jednak chciał się rozliczyć z powierzonych mu środków, z uporem godnym lepszej sprawy unikając stawienia się na kapitule zakonnej, zatem nic poza wspomnianymi fundamentami (i dziurą w ziemi) nie powstało, a sama fundacja po jego śmierci upadła. Klasztor ostatecznie powstał na ulicy Miodowej (gdzie mieści się po dziś dzień), a sama ziemia (z dziurą po fundamentach) wróciła do dóbr królewskich.
Na tym historia tego miejsca mogłaby się skończyć, gdyby nie wspomniany Śleszyński, który postanowił wydzierżawić ten teren. Po wydzierżawieniu terenu założył tam ogród owocowy, a plotkarze głosili, że odkrył również składowisko wapna pozostawionego przez bazylianów, na którego sprzedaży znacznie się dorobił (redakcja profilu jest tylko ciekawa czy wapno po 50 latach przechowywania w zapewne dość niekorzystnych warunkach nadaje się jeszcze do czegokolwiek, włączając w to sprzedaż; może ktoś z naszych P.T. czytelników zna odpowiedź?). Dorobił tak bardzo, że wzniósł piętrowy pałacyk projektu wziętego architekta Antoniego Corazziego (na ilustracji za Wikipedia Commons), a na reszcie posesji urządził publiczny ogród ozdobiony drewnianymi pawilonami kawiarnianymi. Od stylu ich zdobień, nawiązujących do architektury szwajcarskiej miała wziąć się nazwa całego założenia. Z wynajmu pawilonów drobnym przedsiębiorcom (np. cukiernikom) Śleszyński czerpał niemałe dochody, a sam ogród szybko stal się popularny wśród warszawskich wyższych sfer. Po 27 latach Śleszyński odsprzedał swoje dobra rodzinom Winnickim i Dziechcińskich. Wydarzenie to ma jednak swoją własną rocznicę…