skpt.warszawa@gmail.com

Kartka z Kalendarza

Image Alt

Kartka z kalendarza

Gdyby żył, 95. rocznicę urodzin obchodziłby dziś człowiek zwany Trenerem Tysiąclecia, współtwórca największych sukcesów Reprezentacji Polski w piłce nożnej w latach 70., Kazimierz Górski. Lwowiak z urodzenia, po II wojnie światowej przeniósł się do Warszawy i w niej spędził resztę życia. Jako piłkarz był solidnym ligowcem i raczej się nie wyróżniał niczym specjalnym; większą karierę zrobił jako trener. Poza kadrą trenował również Legię Warszawa, dwa inne warszawskie kluby (Marymont i Gwardię) oraz kilka ligowych zespołów w Grecji. Po zakończeniu kariery trenerskiej został działaczem, a następnie prezesem PZPN. Zmarł w roku 2006. Z encyklopedycznej konieczności przypomnimy pokrótce osiągnięcia Górskiego jako trenera: dwa medale Igrzysk Olimpijskich (1972, 1976), brązowy medal Mistrzostw Świata (1974), kilka medali Mistrzostw Polski i Mistrzostw Grecji. Ponieważ większość z czytelników o postaci Kazimierza Górskiego słyszała, pozwolimy sobie w drugiej części notki na zdjęcie warstwy szlachetnej patyny z pomnika oraz na kilka ciekawostek. Drużyna Górskiego i sam Górski są kojarzeni głównie przez pryzmat sukcesów. Mało kto jednak zwraca uwagę na to, że z 71 meczów pod jego wodzą kadra wygrała jedynie 45, co nie jest bardzo wybitnym bilansem. Zwłaszcza ostatni rok pracy Górskiego z reprezentacją był nieudany; przed wyjazdem na IO do Montrealu zanotowała ona dość wstydliwą passę meczów bez zwycięstwa, a na Igrzyskach była powszechnie krytykowana za styl. Cieniem na Górskim kładą się też przegrane eliminacje do ME 1976 - Polacy nie wyszli z grupy bilansem bramek na wyjeździe w meczach z Holandią, a za decydującą uznaje się taktykę Górskiego na mecz wyjazdowy, gdzie broniąc 4:1 z Chorzowa nakazał "jak najmniej stracić".

Chociaż talerz będący ilustracją dzisiejszego wydarzenia nastraja orientalnie, ze względu na zdobienia oraz arabskie pismo, to jednak prosimy nie dać się zwieść. Jak co dzień piszemy o Warszawie. A wydarzenie też dziś szczególne, bo data jego jest w źródłach niepewna. Jedne wskazują, iż 30 grudnia 1768 r. ruszyła w Warszawie, a bardziej na jej przedmieściach, w pałacyku Belweder Królewska Manufaktura Porcelany i Fajansu. Inne przesuwają datę inauguracji produkcji dopiero na rok 1770. Prowadził ją Bawarczyk baron Franciszek Schütter, który obiecywał młodemu Stanisławowi Augustowi, iż pomimo braku odpowiedniej glinki, wyprodukuje porcelanę mogącą konkurować z miśnieńską. Złośliwi twierdzili, że o wyborze barona bardziej zaważyły nie jego obietnice, czy umiejętności, lecz wdzięk baronowej. Tak czy inaczej porcelany w Warszawie nie udało się wyprodukować. Powstawały natomiast rokokowe fajanse, które pomimo swojej nie najwyższej jakości, zdobyły sobie na rynku pewną markę. Sygnowane były literami „B”, „V” lub po prostu „Varsovie”. Za największe osiągnięcie manufaktury uznawany jest Serwis Sułtański. Został on ofiarowanego w 1777 r. przez króla Stanisława Augusta sułtanowi tureckiemu Abdul Hamidowi I. Mówi o tym napis okalający środek talerza: „Te prezenta i dary posyła Padyszachowi rodu Osmana Król Lechów ażeby najzupełniejszą miłość i szczerą życzliwość okazać. W stolicy Warszawie”. Cześć tej zastawy można podziwiać w Stambule, a trzy talerze znajdują się w zbiorach Zamku Królewskiego w Warszawie. Los manufaktury przypieczętowały zasady rynku, gdyż zakład przynosił same straty. Został zamknięty w 1780 r., a część wyposażenia została zakupiona przez właścicieli Bielina. Obecnie belwederskie fajanse należą do bezcennych zabytków czasów stanisławowskich. Talerz z Serwisu Sułtańskiego za zamek-krolewski.pl.

Za jego sprawą Warszawa zawrzała. Jednak było to dalekie od jego intencji. Mowa tu o burzy, którą wywołało zdjęcie z afiszy inscenizacji „Dziadów” Adama Mickiewicza. Sztuka ta, chwalona za scenografię i kreację głównego bohatera, w którego wcielił się Gustaw Holoubek, została uznana za antyrosyjską i antyradziecką, przez co w 1968 roku po kilkunastu spektaklach pożegnała się z deskami Teatru Narodowego, rozpoczynając serię demonstracji i protestów z udziałem studentów. Wspominamy dzisiaj reżysera pamiętnej inscenizacji, Kazimierza Dejmka, reżysera i aktora teatralnego czeskiego pochodzenia, dyrektora Teatru Narodowego w Warszawie, który zmarł dokładnie trzynaście lat temu, 31 grudnia 2002 roku. Był związany z wieloma teatrami w Polsce i za granicą, gdzie przebywał niedługo po wydarzeniach z 1968 roku. Współpracował nie tylko z Teatrem Narodowym w Warszawie, ale również z Teatrem Nowym i Wielkim w Łodzi, Dramatycznym i Polskim w Warszawie. Zajmował się wystawianiem klasyki polskiego dramatu. Oprócz tekstów autorów znanych z kanonu, Dejmek sięgał również po utwory staropolskie, miedzy innymi po „Historyję o chwalebnym zmartwychwstaniu pańskim” Mikołaja z Wilkowiecka, XVI-wieczne misterium pasyjne, będące jednym z największych zabytków polskiego piśmiennictwa. W jego reżyserii misterium trafiło na sceny w Łodzi i w Warszawie. W odnawiającej się Polsce, Kazimierz Dejmek nie ograniczył się do pracy w teatrze. Przez trzy lata pełnił funkcję Ministra kultury i sztuki w rządzie Waldemara Pawlaka. W tym samym czasie był posłem na sejm II kadencji, z ramienia Polskiego Stronnictwa Ludowego. Kandydował z okręgu warszawskiego. Na ilustracji popiersie Dejmka w Teatrze Polskim w Warszawie, za Wiki Commons.

Wielu naszych Czytelników z pewnością kojarzy charakterystyczny motyw muzyczny, a kto wie czy i nie czołówkę Polskiej Kroniki Filmowej. To bardzo cenne źródło wiedzy o tym jak to kiedyś bywało tworzone było przez instytucję, powstałą 29 grudnia 1949 roku, której siedzibę widzą Państwo na dzisiejszym zdjęciu (za Google Street View). Chodzi o Wytwórnię Filmów Dokumentalnych i Fabularnych. Jest to jedna z kilku najważniejszych, obok Łodzi i Wrocławia, tego typu instytucji w Polsce. Powołana głównie w celu tworzenia filmów dokumentalnych, szybko zaczęła również współtworzenie filmów fabularnych, wspomagając ich produkcję czy to finansowo czy materialnie, uzyczajac przestrzeni pod studia i wypozyczajac sprzęt i rekwizyty . Wśród filmów powstałych w WFDiF mamy dzieła takie jak Barwy ochronne Zanussiego, Wesele Wajdy, wszystkie części Dekalogu Kieślowskiego, seriale takie jak Dom czy Noce i Dnie. W pomieszczeniach Wytwórni wiele swoich filmów nakręcił również Stanisław Bareja. Gmach PKF mieści się po dziś dzień przy ulicy Chełmskiej na Dolnym Mokotowie, w miejscu, gdzie w XIX w. mieścił się folwark Joanny Grudzińskiej, małżonki W. Ks. Konstantego Pawłowicza, a potem instytucje takie jak hodowla jedwabnikow czy cerkiew wraz z sierocincem. Przed wojną była to jedna z biedniejszych części Warszawy, zniszczona mocno podczas powstania, dlatego po wojnie było tam miejsce na zbudowanie tak wielkiego gmachu jaki widzimy.

Dzisiejsze zdjęcie przedstawia zabytkowy tramwaj typu H (Х) z 1930, produkcji radzieckiej, przemierzający ulice rosyjskiej Tuły. Mało kto wie, że tego typu tramwaje jeździły również po Warszawie i wcale nie były one, jak można by się tego spodziewać, "darem bratniego narodu radzieckiego". Zacznijmy jednak od początku

  Dzień przed wypadającą jeszcze przed świętami tradycyjną wigilią roku 1982, Rada Ministrów PRL podjęła uchwałę numer 266/82, dotyczącą budowy metra w Warszawie. Była to wisienka na torcie, uchwałę poprzedził bowiem szereg prac przygotowawczych na szczeblu miejskim i państwowym; już półtora miesiąca bowiem po wprowadzeniu stanu wojennego generał Jaruzelski przedstawił Sejmowi plan budowy metra, a w maju 1982 Prezydium Rządu podjęło decyzję o rozpoczęciu prac przygotowawczych. W ślad za tym poszła podpisana w czerwcu 1982 roku umowa między rządami ZSRR i PRL o współpracy gospodarczej i technicznej przy budowie pierwszej linii metra w Warszawie. Rząd ZSRR zadeklarował dostawy do Warszawy w latach 1983-1995 wszelkich niezbędnych urządzeń i materiałów potrzebnych do budowy metra, przysłanie specjalistów, oraz szkolenie Polaków na terenie ZSRR, finansowane kredytem na, jak to określono wówczas, "bardzo dogodnych warunkach". Nie oznaczało to (podjęcie uchwały) automatycznego wbicia pierwszej łopaty, i nie tylko dlatego, że ziemia w grudniu bywa zmarznięta a prace utrudnione przez warunki atmosferyczne. Na prawdziwe rozpoczęcie budowy trzeba było poczekać aż do 15 kwietnia roku następnego. Budowa pierwszego, liczącego 11 stacji, odcinka miała zakończyć się w roku 1990, na metro przyszło poczekać jednak jeszcze pięć lat. A urodzeni przed datą uchwały mieszkańcy Ursynowa oraz Mokotowa na pewno pamiętają szereg utrudnień, wywołanych odkrywkową budową części tuneli i stacji. Na ilustracji stan budowy tuż po jej rozpoczęciu; kopanie tunelu w okolicach ulicy Bartóka na Ursynowie, za tvpw.pl.

22 grudnia 1943 roku, ok. godziny 10, pięciu członków Związku Walki Młodych, żołnierzy GL-owskiego batalionu im. Czwartaków, weszło do Mokotowskiej Odlewni Żelaza T. Gołębiowski i S-wie przy Madalińskiego 67. Mieli za zadanie zorganizowanie wiecu robotniczego. Zgodnie z zasadami sztuki zerwali linie telefoniczne i wystawili czatę. Jednak jedna z pracownic wpadła w panikę, podniosła krzyk i plan wziął w łeb. Już po chwili, czy to przypadkiem, czy to zaalarmowany zamieszaniem, pojawił się patrol niemieckiej żandarmerii. Oddajmy głos uczestnikowi akcji, Tadeuszowi Pietrzakowi "Tadkowi", późniejszemu PRL-owskiemu generałowi milicji: "Moi koledzy na widok nadbiegających Niemców od razu się wycofali w jedną z przecznic alei Niepodległości i zniknęli za rogiem. Wyjąłem więc swoją parabelkę, ukryłem się za samochodem stojącym przed bramą i rozpocząłem ostrzeliwanie Niemców. Niemcy również otworzyli ogień. Jakkolwiek samochód osobowy nie chronił przed pociskami, stanowił jednak osłonę i zmniejszał prawdopodobieństwo trafienia. Nastąpiła intensywna wymiana strzałów. Piszę „intensywna wymiana”, chociaż w rzeczywistości to tak, że ja miałem wszystkiego dziewięć sztuk amunicji, a żandarmi kilka automatów. Udało mi się zranić jednego z Niemców, pozostali schowali się za najbliższym skrzyżowaniem alei Niepodległości i Madalińskiego. Obejrzałem się, by zobaczyć, co robią „Antek” [Antoni Szulc - SKPT] i „Rysiek” [Ryszard Lenkiewicz-Czarnecki - SKPT], i w tej chwili spostrzegłem nadjeżdżającą aleją Niepodległości „budę” pełną żandarmów. „Rysiek” i „Antek” zdążali już w kierunku ulicy Rakowieckiej. W lot pojąłem, że wycofywanie się w grupie jest niemożliwe, że powinniśmy wycofywać się pojedynczo i w różnych kierunkach. Postanowiłem skierować się w stronę Służewca, lecz spostrzegłem, że nadjeżdża stamtąd druga „buda”. Zmuszony więc byłem skręcić na mało

Wśród kilku dekretów, które podpisał 21 grudnia 1807 r. na Zamku Królewskim w Warszawie Fryderyk August – książę warszawski, a jednocześnie król saski, jeden jest szczególnie istotny. Do historii przeszedł pod nazwą „Dekretu grudniowego”. Jak na obecne standardy jest to bardzo krótki akt prawny, bo składa się zaledwie z pięciu artykułów jednozdaniowych. Czego dotyczy? Został on wydany w oparciu o art. 4 Konstytucji Księstwa Warszawskiego, który wprowadzał wolność wszystkich osób, bez zniesienia ich stanu. Ale jak pokazują nawet obecne czasy konstytucja to jedno, a wykonanie zapisów ustawy zasadniczej to drugie. Dekret wprowadzał zapis z art. 4 konstytucji w życie, wskazując że chłopi nie są już przywiązani do ziemi. Każdy mógł się wyprowadzić z dotychczasowego miejsca, jednak pozostawiwszy uprzednio inwentarz żywy i zasiewy dziedzicowi. Jeżeli z kolei chłop zdecydował się pozostać w dotychczasowym miejscu zamieszkania zmuszony był do odbywania „dotychczasowych powinności”, jak wynika z art. 3 dekretu. Tą podstawową „powinnością” jest pańszczyzna, której dekret nie znosił. Główny cel dekretu, jakim było uwolnienie stanu chłopskiego został osiągnięty, jednak chłopi poza formalną wolnością nie zyskali nic ponad. Pozostali oni w znakomitej większości w dotychczasowych miejscach zamieszkania, z dotychczasowymi powinnościami, bez ziemi, uzależnieni od dziedziców. Jak mawiano, akt ten „zdejmował chłopu kajdany z nóg razem z butami”. Problemy stanu, bądź już bardziej klasy chłopskiej stanowiły bolączkę polskiego społeczeństwa zarówno w trakcie rozbiorów, II RP, aż po czasy powojenne. Ilustrację stanowi karta z Dziennika Praw Księstwa Warszawskiego, tom 1, nr 1 str. 10.

19 grudnia zmarł w Warszawie Karol Ludwik Kortum, kupiec, bankowiec, przyrodnik, jeden z pionierów polskiej meteorologii. Kortum urodził się w 1749 roku w Bielsku na Śląsku. W Warszawie odnotowany w latach 80., kiedy to pełnił funkcję konsyliarza królewskiego. Po kryzysie 1792 roku był członkiem komisji ds. upadłych banków. W epoce pruskiej nadzorował warszawskie szpitale, doradzał władzom w zakresie wag i miar, w czasach Księstwa Warszawskiego negocjował z zagranicznymi dostawcami import soli. Zapewnił sobie wzmianki w słownikach biograficznych i podręcznikach historii nauki swoimi zainteresowaniami badawczymi. Zajmował się kwestiami ochrony odgromowej (praca „Rozprawa o niektórych szczegółach wymagaiących pilnieyszey baczności przy zakładaniu konduktorów na budowlach mieszkalnych” z 1803 roku), badaniem meteorytów („Uwagi nad kamieniami meteorycznymi, z przyłączonym opisem kamienia, który spaśdź miał na Ukrainie pod Białącerkwią w roku 1797”), optyką („Rozprawa o niektórych łączeniach się światła, i zdolności dostrzeganey w różnych ciałach, przytrzymania go przez niejaki czas na swojej powierzchni”). Prowadził skrupulatne pomiary meteorologiczne, m.in. trzy razy dziennie mierzył ciśnienie atmosferyczne, dzięki czemu dysponujemy ciągłymi danymi dla Warszawy już od 1779 roku. Najprawdopodobniej w zakresie nauk przyrodniczych był samoukiem, jednak badacze tematu podkreślają jego doskonałą znajomość aktualnego stanu wiedzy epoki oraz wprawne posługiwanie się metodą naukową w prowadzeniu własnych badań. Od 1802 roku Kortum był członkiem Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Należał do warszawskiej parafii ewangelicko-augsburskiej Świętej Trójcy i na parafialnym cmentarzu przy Młynarskiej został pochowany. Ilustracja z XVIII pokazująca typy piorunochronów za inzynierbudownictwa.pl.

Nie ma w Warszawie wielu wzniesień. De facto jedno może być zauważalne w codziennym życiu – skarpa wiślana. To wzniesienie wyraźnie oddziela górną, historycznie zamożniejszą część miasta od dolnej, (do pewnego momentu) często zalewanej powodziami i biednej. Ale przyszedł ten dzień, kiedy nadwiślańska część Warszawy miała zostać nieco dowartościowana. Szczególnie w momencie, w którym na Czerniakowie zostało zbudowane Miasto Ogród. Jedna rzecz to fakt, że Sadyba została zaprojektowana zgodnie z ideą miasta ogrodu, inna zaś to to, że każdy nowy obszar zurbanizowany potrzebuje komunikacji. I tak, 18 grudnia 1927 roku, osiemdziesiąt osiem lat temu powstała linia o numerze 2A, łącząca Plac Muranowski z przystankiem „Czerniaków Miasto Ogród. Tramwaj jeździł co 18 minut i trasa wiodła przez Dzielnicę Północną, Krakowskie Przedmieście i Nowy świat, aby przy Książęcej zjechać na dół i kontynuować Czerniakowską i Powsińską. Jako 2A tramwaj jeździł z przerwami około 10 lat. Z czasem niepotrzebnym okazało się rozróżnienie na 2 i 2A, potem oznaczenie literowe wróciło żeby zaznaczyć inną trasę oraz jej okresowość (kursował wtedy w godzinach 12-20) aż w końcu od maja do sierpnia 1937 linia kursowała jedynie w niedziele i święta w pogodne dni. Później została zlikwidowana. W dzisiejszej sieci tramwajowej łatwo zauważyć, że po pierwsze nie ma linii 2A, a po drugie nie ma linii, które łączyłyby to co jest pod Skarpą z tym co na jej szczycie. Tramwaje nie jeżdżą ani Książęcą ani żadną inną ulicą w dół Skarpy. Dlaczego? Przez tę zależność od warunków pogodowych. Niezbyt duże wzniesienie dla tramwajów okazują się wystarczającym problemem, szczególnie w deszczowe

Dżentelmen w cesarskim i królewskim mundurze w naszym, warszawskim, jak by nie patrzeć, kalendarium, może budzić podejrzenia. Na pozór uzasadnione, bo nasz dzisiejszy bohater kojarzy się przede wszystkim z Galicją i Lwowem, ewentualnie z Sudetami i "ziemiami odzyskanymi". Ale i nasze miasto w jego życiorysie zajmowało ważne miejsce. Mieczysław Orłowicz urodził się 17 grudnia 1881 roku w Komarnie. Uczęszczał do gimnazjów w Jarosławiu, Samborze i Chyrowie. Studiował z kolei w Krakowie, Wiedniu, Paryżu i Lwowie, gdzie uzyskał stopień doktora praw. Studiował też historię sztuki. Na studiach zaangażował się w dwa przenikające się nurty działalności, którym poświęcił całe życie: społeczno-polityczny i turystyczno-krajoznawczy. Zakładał Akademicki Związek Sportowy, Akademicki Klub Turystyczny i Klub Sportowy "Pogoń". Działał w młodzieżowych organizacjach socjalistycznych, radykalnych i wolnomyślicielskich. Organizował wycieczki i wyprawy, pisał i publikował przewodniki. W latach 1916-18 został zmobilizowany. Pełnił jednak funkcję administracyjne, m.in. jako przedstawiciel konserwatora zabytków w komisji rekwizycyjnej starał się ocalić jak najwięcej dzieł sztuki, w szczególności dzwonów. Do Warszawy trafił w 1919 roku i objął posadę kierownika Referatu dla Spraw Turystyki w Ministerstwie Robót Publicznych. Analogiczne stanowiska w służbie publicznej zajmował niemal do śmierci w 1959 roku. Wychodził jednak dalece poza obowiązki służbowe, aktywnie działając społecznie w rozmaitych organizacjach. Zakładał Polski Komitet Olimpijski i Polski Touring Klub, aktywnie działał w Polskim Towarzystwie Krajoznawczym i Polskim Towarzystwie Tatrzańskim i kilku innych. Cały czas podróżował i publikował. Zasięgiem swoich przewodników objął niemal całe terytorium Polski. Dla nas najciekawszy jest oczywiście "Krótki ilustrowany przewodnik po Warszawie" z 1922 roku (później wznawiany i aktualizowany). Jego warszawskie mieszkanie wraz z bogatym księgozbiorem i

Kto przeczytał „Przedwiośnie”, a wszakże wszyscy przeczytali, być może pamięta ten dialog Gajowca z Cezarym: „- Te figury? To „warszawiacy” czasów minionych: Marian Bohusz, Stanisław Krzemiński, Edward Abramowski. – „Warszawiacy”? Dlaczego im pan nadaje taki tytuł ogólny i wspólny? Czy dlatego, że w Warszawie mieszkali? – Nie. Nie dlatego. Za czasów niewoli rosyjskiej mieliśmy tutaj w Warszawie znakomitych pracowników, świetne charaktery, doskonałych uczonych, którzy żyli w tłumie, przeszli nie postrzeżeni i nie uznani. Zupełnie – greccy niewolnicy. Ludzie ci należeli do typu, który się w tłumie rozpłynął, znikł, lecz nasycił sobą pokolenie. Z tych ludzi my – to jest moje pokolenie – wyssaliśmy wszystko, czym żyjemy aż dotąd. […] – A ten drugi? – Ten drugi – to Stanisław Krzemiński. Niegdyś członek Rządu Narodowego w roku 63. Historyk, eseista, bibliofil i biblioman, a nade wszystko badacz samoistny. Typ encyklopedysty. Straszna jakaś pamięć. Wszystko w głowie. Gdzie indziej byłby głośnym i czczonym pisarzem, pracowałby w spokoju na sławę i pomnik. W dawnej Warszawie był publicystą, pisarzem artykułów politycznych, niepochwytnym dla wroga przemytnikiem na pograniczu dawnych i nowych czasów. Sekretnie, sposobem tajnym, do ludzi, którzy go czcili, pisał o Polsce: „Pani moja, Mocarka wielka, Matka najsłodsza”. Wierzył niezmiennie i przeciw wszystkiej rzeczywistości w niepodległość przyszłą narodu podartego i nieszczęśliwego, gdyż znał jego siłę w przeszłości, pomimo wszelkich tego narodu wad i win. Tę pewność swej wiary przekazywał otoczeniu przez całe swe życie. Badał przeszłość samoistnie, u źródeł. Zagrzebany w Tomicjanach, w reformie wychowawczej Konarskiego, pisał jednocześnie o najnowszych sztukach i figlach dyplomacji współczesnej. Pracował bez przerwy, bez wytchnienia,

Rozwój Warszawy był zawsze skorelowany z historią Polski, a że w tej zdarzały się okresy względnego spokoju i relatywnej prosperity na zmianę z czasami marazmu i upadku, również Warszawa rozwijała się w ten sposób. Dziś opowiemy Państwu o architekcie, którego projekty przyczyniły się w dużym stopniu do jednego z takich "skoków" w rozwoju miasta. Tak się jakoś złożyło, że do końca XIX w. znakomitawiększość architektów pozostawiająca u nas swoje dzieła nie pochodziła stąd; wystarczy wspomnieć architektów Zamku Królewskiego, Wilanowa, Łazienek czy Tylmana z Gameren. Nasz bohater również urodził się za granicami Rzeczypospolitej, bo aż we Florencji. A mowa o Antonim Corazzim. Urodzony w 1792 roku jako syn impresaria teatralnego podjął studia architektoniczne w ojczyźnie, na Akademii Sztuk Pięknych i Wzornictwa Królestwa Toskanii, które ukończył w roku 1816. I już dwa lata później wyjechał na kontrakt do Królestwa Polskiego, sprowadzony do Warszawy przez Stanisława Staszica i Tadeusza Mostowskiego. W swoich dziełach preferował Corazzi estetykę dojrzałego klasycyzmu; na gruncie warszawskim obecną już nieco w późniejszych realizacjach w Łazienkach Królewskich. Obok Jakuba Kubickiego uważany jest za najwybitniejszego przedstawiciela tej fali klasycyzmu, charakteryzującego się dużymi, czasem wręcz monumentalnymi bryłami budynkow, nieskomplikowaną, odwołującą się do wzorców rzymskich i greckich artykulacją fasad, harmonią i symetrią. Styl ów jest tak harmonijny, że czasem wręcz ociera się o nudę (przynajmniej w opinii autora ;) ) Nieco ciekawszy stał się po 1830 roku, kiedy do głosu zaczął dochodzić historyzujący romantyzm. Corazzi był architektem rządowym, zatem projektował głównie dla rządu. Z jego deski zeszły projekty Pałacu Staszica (pierwsza warszawska realizacja) i Pałacu Mostowskich, Giełda na Królewskiej,

Od 15 grudnia 1997 roku warszawiacy mogli ponownie podziwiać jeden z pomników, które dobrze już wrosły w krajobraz miasta. Ponownie, gdyż od tego dnia pomnik stał w zupełnie nowej lokalizacji. To właśnie tego dnia odsłonięto w wykopie tunelu Trasy W-Z pomnik Bohaterów Warszawy, czyli popularnie rzecz ujmując – warszawską Nike. Pomnik przeniesiono, aby zrobić miejsce dla budynku udającego zrekonstruowany przedwojenny ratusz Warszawy czyli Pałac Jabłonowskich. Wcześniej, od 1964 roku, kiedy został on odsłonięty po raz pierwszy, stał bowiem naprzeciwko Teatru Wielkiego. Nową lokalizację wybrał i wykonał sam autor rzeźby, Marian Konieczny, zaś cokół o wysokości 14 m zaprojektowała Marta Pinkiewicz-Woźniakowska. W zamyśle cokół miał być jeszcze wyższy, ponad dwudziestometrowy, ale na to nie zgodziły się władze Warszawy. Aby umieścić pomnik w nowym miejscu potrzeba było również wykopać bardzo głębokie fundamenty, podłoże bowiem w tamtym miejscu nie jest zwięzłe (ziemia i gruz). Co ciekawe przenosiny, wydaje się, wyszły pomnikowi na plus. Rzeźba, stojąca wcześniej na niskim i przysadzistym cokole, była w odczuciu odbiorcy zbyt ciężka (ma 7 m wysokości, podczas gdy cokół miał jedynie 6). Dodatkowo, ze względu na lokalizację przy ruchliwej trasie, paradoksalnie może ją oglądać więcej osób. Ciekawostką jest fakt, że rzeźba została wykonana z brązu wzmocnionego w niektórych miejscach innymi materiałami, m.in. strunami fortepianowymi. To wszystko po to, żeby przeciwdziałać zniszczeniu jej przez wiatr. Nawet po tych zabiegach mający ok. 2 m długości miecz odchyla się o ok. 15 cm. Na zdjęciu Nike w starej jeszcze lokalizacji, na pocztówce z lat 70., za fotopolska.eu

W ramach dzisiejszej „Kartki z kalendarza” przypomnimy postać nietuzinkową, a jednocześnie niesłusznie zapomnianą ‒ pierwszą pianistkę, który zyskała sławę na całym Starym Kontynencie. Zaczęło się wszystko 15 grudnia 1789 r. w Warszawie, gdzie w rodzinie Wołoskich przyszła na świat córka Maria. Urodziła się w domu piwowara z Woli Franciszka Wołoskiego (jego browar mieścił się u zbiegu Walicowa i Grzybowskiej) oraz Barbary z Lanckorońskich jako czwarte z dziesięciorga dzieci. Ojciec wywodził się od Salomona ben Eliasza, wyznawcy i współtwórcy sekty frankistów. Po śmierci proroka Franka rodzina przyjęła chrześcijaństwo i się zasymilowała, przejmując polskie zwyczaje i wykazując gorący patriotyzm oraz uzyskując szlachectwo i herb Bawół. „Szereg mężów zasłużonych na różnych polach wyszedł z ich krwi. Nawet kobiety tej utalentowanej rodziny odznaczały się niepospolitymi zdolnościami i cnotami obywatelskimi. Wszystkie domy frankistowskie, w które weszła Wołowska jako żona i matka, wydały ludzi zdolnych” – tak scharakteryzował wolski klan historyk Teodor Jeske-Choiński. Mała Marynia stała się szybko ozdobą domu Wołoskich, gdyż dziecko było obdarzone niesamowitym słuchem muzycznym. Dziewczynka potrafiło akompaniować matce, zanim jeszcze poznała nuty. Niedługo potem dziewczynka sama grała znane lub wymyślone przez siebie melodie. Aleksander Brückner pisał, że już w ósmym roku życia wspaniale grała na fortepianie. Tyle tylko że słuchacze zwykle pozostawali w salonie, a mała pianistka grała w przyległym pokoju, gdyż już w tym czasie trapiła ją trema. Doskonale wyrobiona w towarzystwie przed występami traciła pewność siebie, a obecność szerszej publiczności wręcz ją paraliżowała. Rodzice starali się zapewnić córce jak najlepsze wykształcenie, ze szczególnym naciskiem na muzykę, w zakresie której dziewczynka była szczególnie uzdolniona.

15 grudnia 1859 r. w Białymstoku przy ul. Zielonej 15 urodził się pierworodny syn Marcusa Zamenhofa oraz Rozalii z domu Sofer. Obecnie ulica ta nosi imię właśnie owego dziecka, którego świat poznał z jednej strony jako lekarza, zaś z drugiej strony jako twórcę języka esperanto. Ponieważ już wcześniej pisaliśmy o dokonaniach Ludwika w wieku dorosłym, dziś skupimy się na informacjach dotyczących jego młodości. Jak już wspomnieliśmy Ludwik Zamenhof był pierworodnym. Ze związku jego rodziców urodziło się jeszcze dziewięcioro rodzeństwa. Głowa całej rodziny Marcus pochodził z Tykocina, zaś jego korzenie być może sięgają aż Hiszpanii. Ojciec zarabiał na utrzymanie całej gromadki nauczając języków obcych oraz przyrody. To właśnie on zaszczepił małemu wówczas Ludwikowi zamiłowanie do języków obcych. W domu Zamenhofa posługiwano się na co dzień co najmniej dwoma językami: jidisz oraz rosyjskim, bądź według innych badaczy polskim. W wieku lat 10 Zamenhof napisał dramat pod tytułem Wieża Babel, czyli tragedia białostocka w pięciu aktach. Jak widać już wtedy ciążył mu na duszy problem braku porozumienia między narodami. Białystok był wówczas miastem czterech nacji: Polaków, Żydów, Niemców i Rosjan, jak zresztą prawie każde miasto w zachodnich guberniach Imperium Rosyjskiego. Po latach tak Ludwik wspominał swoje rodzinne miasto: „To miejsce mego urodzenia i lat dziecinnych, Białystok, nadał kierunek wszystkim moim przyszłym usiłowaniom. Mieszkańcy Białegostoku składali się z Rosjan, Polaków, Niemców i Żydów. Każdy z tych elementów był wrogo ustosunkowany do innych. W takim mieście, bardziej niż gdzie indziej, wrażliwa natura czuje ciężar różnojęzyczności i wnioskuje na każdym kroku, że różność języków jest jedyną lub przynajmniej

14 grudnia 1788 r. w Warszawie urodził się Piotr Szembek herbu Szembek opisywanego jako "Tarcza dzielona skosem złotym, na którym trzy róże czerwone, na pola błękitne i czerwone, w których po kozie skaczącej, srebrnej." Herb rodziny Szembeków był swoistym unikatem, ponieważ przysługiwał tylko jednej rodzinie. Szembekowie byli rodziną najprawdopodobniej pochodzenia niemieckiego, która indygenat (formalne uznanie zagranicznego tytułu szlacheckiego) uzyskała w XVI lub XVII w. Jej członkowie piastowali najróżniejsze, często bardzo prestiżowe funkcje. Wystarczy powiedzieć, że Stanisław i Antoni Szembekowie swego czasu pełnili funkcje prymasów Polski, a Krzysztof Andrzej był m.in.biskupem przemyskim . Wróćmy jednak do najbardziej znanego warszawianom Piotra, który w przeciwieństwie do wspomnianych przed chwilą duchownych, wsławił się karierą wojskową. Rozpoczął ją w wojsku pruskim. Od 1806 r. służył w armii Księstwa Warszawskiego uczestnicząc w wojnach napoleońskich, jako adiutant Jana Henryka Dąbrowskiego, następnie w armii Królestwa Polskiego. W czasach napoleońskich dosłużył się stopnia szefa batalionu, a później, jako żołnierz armii Królestwa Polskiego awansował aż do stopnia generała brygady. Został również nagrodzony stanowiskiem adiutanta króla Mikołaja I. W czasie kiedy piastował to stanowisko wybuchło powstanie listopadowe, w którym Szembek brał czynny udział wkraczając wraz z dowodzonym przez siebie oddziałem do Warszawy (brygada jego na co dzień stacjonowała w Sochaczewie) jako pierwszy z generałów. Podczas powstania Szembek dowodził IV dywizją piechoty walcząc między innymi w bitwie pod Olszynką Grochowską i pełniąc funkcję gubernatora wojskowego Warszawy. Na skutek konfliktu z wodzem naczelnym, Janem Skrzyneckim, został zdymisjonowany, ale kontynuował służbę w korpusie ochotniczym. Stopień przywrócono mu po dymisji jego antagonisty. Po upadku powstania osiadł w

13 grudnia 1860 roku odbyło się zebranie założycielskie Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Królestwie Polskim, jednej z najważniejszych i najbardziej prestiżowych organizacji zajmujących się promocją polskiej sztuki. By zebranie to mogło dojść do skutku, trzeba było jednak długich przygotowań. Bezpośrednim impulsem był sukces „Wystawy Krajowej” zorganizowanej w 1858 roku w Pałacu Mokronowskich przez artystów takich jak Franciszek Kostrzewski, Ludwik Kurella, Tytus Maleszewski, Karol Marconi, Józef Simmmler i inni, z Wojciechem Gersonem na czele. Powodzenie wystawy nasunęło myśl o stworzeniu Towarzystwa. Napisano Ustawę, czyli statut stowarzyszenia, którą namiestnik Michaił Gorczakow przedstawił cesarzowi Aleksandrowi II. Ten statut zatwierdził 16 października 1860 roku ss. Ogłoszono go urzędowo dwa dni później i droga do powstania Zachęty była otwarta. By jednak Towarzystwo zostało należycie powołane, najeżało zorganizować zebranie założycielskie. Doszło do niego właśnie 13 grudnia pod kierunkiem Kuratora Okręgu Naukowego Warszawskiego Pawła Muchanowa, który też, niejako z urzędu, został pierwszym prezesem Zachęty. Wyłoniono również Komitet, którego członkami zostali: Leon Dembowski, Edward bar. Rastawiecki, Rafał Hadziewicz, Konstanty Hegel, Juliusz Kossak, Justynian Karnicki, Józef Ignacy Kraszewski, Aleksander hr. Przeździecki, Stanisław hr. Zamoyski, Alfred Schouppe, January Suchodolski, Józef Simmler, Wacław Łuszczewski i Ksawery Kaniewski. Pierwsze czterdzieści (!) lat działalności upłynęło pod znakiem braku stałej siedziby. Długo by wymieniać miejsca, gdzie organizowano wystawy: Pałac Mokronowskich, Hotel Europejski, klasztor pobernardyński, Resursa Obywatelska, pawilon przy Pałacu Potockich… Dopiero wzniesienie gmachu przy placu Ewangelickim otworzyło nowy rozdział w dziejach Towarzystwa. Ale to już inna historia… Okładka „Ustawy Towarzystwa Zachęty” za Mazowiecką Biblioteką Cyfrową.

W polskiej historii postać Napoleona Bonapartego jest zaliczana do grona bohaterów narodowych. W przeciwieństwie do innych narodów Europy, w Polsce armia napoleońska przyniosła powiew wolności, który ziścił się w postaci Księstwa Warszawskiego. Polacy wiązali z osobą Cesarza Francuzów olbrzymie nadzieje na wskrzeszenie Rzeczypospolitej. Z jednej strony na fali entuzjazmu dla Napoleona oraz chęci przypodobania się cesarzowi 12 grudnia 1807 r. dokonano w Warszawie rzeczy precedensowej. Imieniem Napoleona Bonapartego nazwano ulicę Miodową. Co należy pokreślić w początkach XIX w. była to jedna z głównych arterii miasta, która wraz z Krakowskim Przedmieściem wyznaczała ścisłe centrum miasta i stanowiła kręgosłup komunikacyjny Warszawy. Można zadać pytanie, jakiż precedens wyznacza to zdarzenie? Do 1807 r. nazwy ulic i placów kształtowały się w sposób „oddolny”. Tworzyli je mieszkańcy, którym dana ulica lub plac kojarzył się bądź to z miejscem (np.: Świętojańska – od kościoła św. Jana lub Szeroki Dunaj od nazwy rzeczki), bądź z zawodami (np.: Piwna, Bednarska, Rybaki). Nie było jednak żadnej ulicy, która by nosiła nazwisko żyjącej, bądź zmarłej osoby. Nawet ulica Marszałkowska, która nazwę otrzymała po marszałku Franciszku Bielińskim nie została wprost jego imieniem. Uczynienie patronem ulicy Napoleona, stanowiło złamanie wielowiekowej tradycji. Dlaczego zatem cały czas mamy ulicę Miodową? Po pierwsze, rok 1812 stanowił początek końca Napoleona. Warszawa jak całe Księstwo zostało zajęte przez armię rosyjską. Jest zrozumiałym, iż jedna z głównych ulic nie może nosić imienia głównego wroga, który zresztą został pokonany. Po drugie nazwa ulicy Napoleona po prostu nie przyjęła się w Warszawie, a jej mieszkańcy posługiwali się nadal starą nazwą: Miodową. Nie powinno

11 grudnia 1817 r. zmarła w Paryżu, po krótkim, lecz intensywnym życiu Maria, hrabina d'Ornano, potomnym znana bardziej jako Maria Walewska. Jej pociąg do romansów dał o sobie znać już w wieku 20 lat, kiedy to, jeszcze jako Maria Łączyńska wydana została za szambelana Anastazego Walewskiego. Początkowo zapewne ślub nie wzbudził większych kontrowersji – co prawda pan młody był od panny młodej ponad dwa razy starszy, co z pewnością mogło wzbudzić zdziwienie (i plotki), ale poza tym wszystko wydawało się być w porządku. Problem pojawił się po narodzinach pierwszego potomka, kiedy zainteresowani obliczyli, że szambelanowi Anastazemu sześć miesięcy po ślubie urodził się bardzo dorodny wcześniak. Stało się więc jasne, że rodzice Marii chcieli zatuszować plamę na honorze rodziny, wydając córkę, która zaszła w ciążę jako panna, przy okazji zapewniając towarzyszkę starości sędziwemu sąsiadowi, który zresztą do tego stopnia nie przejmował się miłostkami młodej żony, że syna uznał. Ten mały skandal towarzyski wśród podłowickiej szlachty był jednak preludium do czegoś większego. Kilka lat później, w styczniu 1807 roku Maria na jednym z balów spotkała cesarza Napoleona. I tutaj właśnie pojawia się warszawski wątek naszej opowieści. Spotkanie to obyło sie najprawdopodobniej w Warszawie, choć nikt nie jest w stanie powiedzieć gdzie dokładnie – jedni wspominają o Zamku Królewskim, inni o warszawskiej rezydencji cesarza, czyli pałacu Teppera na Miodowej (obecnie na jego miejscu majestatycznie wznosi się barierka chroniąca przechodniów przed spadnięciem na Trasę WZ). Nie wchodząc w szczegóły (o których długo by mówić, jako że znajomość ta obrosła licznymi legendami) wystarczy powiedzieć, że spotkanie to

You don't have permission to register